Bohater słynnej powieści Manna, Tomasz Buddenbrook, od niedawna konsul, właściciel wciąż jeszcze dobrze prosperującej firmy, nadal dystyngowany, uprzejmy i wypełniający sumiennie swe obowiązki, choć już z mniejszym przekonaniem, ze świadomością sztucznego charakteru mieszczańskiego życia, już powoli się z tego życia wycofujący, sięga po książkę. „Po drugim śniadaniu, z papierosem w ustach, odnalazł ją w bibliotece w palarni, ukrytą za okazałymi tomami, i przypomniał sobie, że niegdyś, przed laty, nabył ją, nie przywiązując do niej wagi, za okazyjną cenę: dosyć obszerne, na cienkim żółtawym papierze, źle wydrukowane i źle zbroszurowane dzieło – drugą część słynnego systemu metafizycznego”. Nie pada tytuł ani nazwisko autora, jednak opis przeżyć towarzyszących lekturze, a także jej ostateczny efekt, nie pozostawiają wątpliwości. Może chodzić wyłącznie o Świat jako wolę i przedstawienie Arthura Schopenhauera.
Szczególne wrażenie zrobił na Tomaszu rozdział „O śmierci i jej stosunku do nieśmiertelności samej naszej istoty” (wskazówka skądinąd już jednoznacznie naprowadzająca na dzieło niemieckiego filozofa). Zacny obywatel i kupiec, głowa rodziny, człowiek czynu, dotąd jedynie w rozsądnych dawkach raczący się literaturą, a jeszcze mniej skłonny do metafizycznych rozważań, doznaje czegoś w rodzaju olśnienia. Jest to jednak, choć brzmi to jak oksymoron, olśnienie mroczne. „Czymże była śmierć? Odpowiedź na to nie ukazywała mu się w nędznych i pustych słowach: czuł ją, posiadał ją w głębi serca. Śmierć była szczęściem tak przepastnym, że tylko w błogosławionych, jak owa, chwilach można ją było zgłębić. Był to powrót z niewypowiedzianie przykrego błądzenia, naprawienie wielkiego błędu, oswobodzenie z najwstrętniejszych więzów i zapór – uleczenie po nieszczęśliwym wypadku”. Niedługo potem Tomasz nie żył, choć powikłania po zabiegu dentystycznym, które spowodowały jego śmierć, nie wydawały się aż tak groźne. Najwyraźniej w głębi duszy już wcześniej poddał się, odmówił dalszego udziału w grze. Po jego śmierci dorobek pokoleń Buddebrooków przepadł, wszystko obróciło się w ruinę.
Życie jako upadek, śmierć jako wybawienie – takie idee nieobce były wprawdzie myśli chrześcijańskiej („Marność nad marnościami…”), jednak u Schopenhauera mają one inną genealogię, a przede wszystkim – inne zabarwienie. Gdyby chcieć najkrócej scharakteryzować jego intelektualny temperament, można by powiedzieć: trzeźwość i precyzja myśli w służbie melancholii. Jak ulał pasuje też do niego rzadko dziś używane słowo „śledziennik” (od śledziony, z której według starożytnych wypływać miała czarna żółć, jeden z „humorów”, odpowiedzialny za melancholijne usposobienie) . Jego synonimami są między innymi: frustrat, nudziarz, upierdliwiec, męczydusza, czarnowidz, grymaśnik, zrzęda, ględa, hipochondryk, narzekacz, chimeryk, wybredniś, natręt, pesymista, kapryśnik, zgorzknialec, tetryk, krytykant… Niewiele tu chrześcijańskiej pokory, jeszcze mniej gotowości na teologiczną pociechę. Śmierć jest wybawieniem, ale nie dlatego, że po niej czeka nas życie wieczne, w każdym razie nie, jeśli miałoby to być życie tej samej jednostki. Cóż to zresztą za potworny pomysł – być przez całą wieczność tym, czym uczyniły nas żmudne i bezsensowne zmagania zwane życiem! Śmierć unicestwia pozór, jakim jest indywidualne istnienie jako takie. Przywraca nas stale odnawiającej się naturze, która nie zna przemijania i w której „symbolem jest zawsze i wszędzie koło jako schemat powrotu”.
O ludzkości Schopenhauer mawiał, że oblepia Ziemię niczym pleśń, miał natomiast słabość do… pudli. Pewien fragment Świata jako woli i przedstawienia pozwala zrozumieć, dlaczego każdego pupila zastępował kolejnym, podobnym, uważając przy tym je wszystkie za w pewnym sensie wciąż tego samego Pudla: „Skoro więc widzę, jak jedno [zwierzę] w moich oczach znika, a ja nigdy się nie dowiem, dokąd poszło, a drugie pojawia się, a ja nigdy się nie dowiem, skąd przyszło, a ponadto oba mają tę samą postać, tę samą istotę, ten sam charakter, a tylko nie tę samą materię, którą jednak podczas swego istnienia też stale zmieniają i odnawiają, to przecież naprawdę uznać, że to, co ginie, i to, co pojawia się zamiast niego, jest jedną i tą samą istotą, w której zaszła tylko niewielka zmiana, której postać się odnowiła i wobec tego śmierć jest dla gatunku tym, czym sen u jednostki — uznać to, powiadam, tak łatwo, że nie można nie powziąć takiej myśli, o ile tylko głowy nie obałamucą wpojone we wczesnej młodości zasadniczo błędne poglądy i jeśli nie ucieka się przed nią z daleka z zabobonną trwogą”.
Istnieją, jak się zdaje, dwa typy mędrców. Pierwszy wskazuje kierunek. Nie musi być dogmatykiem, ale wierzy – i pozwala nam wierzyć – w sens naszych wysiłków. Pozwala nam poczuć, że żyjemy w świecie względnie stabilnym i uporządkowanym, a także – koniec końców – dobrym. Drugi, przeciwnie, swoim powołaniem czyni burzenie naszego poczucia bezpieczeństwa i bezlitosne obnażanie iluzji sensu i celu. Jego mądrością jest mądrość Sylena: „najlepszą rzeczą dla człowieka jest w ogóle się nie narodzić; zaraz potem: prędko umrzeć”. W różnych wersjach głosili ją filozofowie i pisarze od Hegezjasza do Ciorana i dalej. Schopenhauer wpisuje się, rzecz jasna, w tę drugą tradycję, której istnieniu nie można zaprzeczyć, ale która zawsze była zepchnięta na margines. Główny nurt kultury wymagał idei konstruktywnych, pobudzających do działania. Przynajmniej główny nurt kultury zachodniej, bo na Wschodzie rzeczy miały się nieco inaczej. Nie przypadkiem autor O podstawie moralności nawiązywał do wschodniej filozofii, religii i duchowości – do idei życia jako wiecznego kołowrotu cierpienia i konieczności wyrwania się zeń przez zanegowanie woli. Wprawdzie podstawową terminologię filozoficzną (rzecz sama w sobie, zjawisko, przedstawienie) Schopenhauer przejął od Kanta i przez długi czas uważał się za prawowiernego (jedynego prawowiernego) kantystę, jednak koncepcja ślepej, irracjonalnej woli jako ostatecznej osnowy świata, wobec której wszelkie konstrukcje filozofii teoretycznej i etyki (poza etyką współczucia) okazują się mrzonkami, byłaby Kantowi z gruntu obca. Jak zresztą większości myślicieli, o których czytamy w opracowaniach historii filozofii.
Z drugiej strony, mimo odwołań do hinduizmu i wschodniej duchowości Schopenhauer nie był mistrzem wyrzeczenia i nadludzkiej obojętności, pogodzonym z bezsensem życia i świata. Jego postawa niewiele miała w sobie ze spokojnego dystansu, równowagi wynikającej z rezygnacji. Również styl jego pism daleki jest od gładkości – to styl, przy całej swej precyzji żywy, zaczepny i polemiczny. Jego Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów stanowi najlepsze świadectwo tego, jak dobrze znał wszystkie sposoby na pognębienie przeciwnika w dyskusji, łącznie z takimi, które większość z nas uznałaby zapewne za chwyty poniżej pasa. Pisze tam na przykład: „przeszkadzające nam twierdzenie możemy łatwo usunąć lub też przynajmniej uczynić podejrzanym, zaliczając je do jakiejś nienawistnej nam kategorii pojęć, i to nawet wtedy, gdy zachodzi tylko słabe podobieństwo […]” („Sposób 32”).
Ta zaczepność sprawiała, że Schopenhauer był, jak to się mówi, trudnym człowiekiem. Czasem przybierała formy nieakceptowalne. Jego sąsiadka, szwaczka Caroline Marquet, wytoczyła mu proces o pobicie, do którego miało dojść w jego przedpokoju, z którego próbował ją „wyprosić”. Jeden z biografów filozofa cytuje list, w którym ten wyjaśnia: „Niniejszym uznaję jednak za kompletnie nieprawdziwe i zmyślone zeznanie powódki, jakobym porwał jej czepek, jakoby ona zemdlała i wreszcie, że ją podeptałem i uderzyłem pięścią” (R. Safranski, Schopenhauer. Dzikie czasy filozofii). Wszelako po pięcioletnim procesie zapada wyrok, na mocy którego mędrzec ma płacić pani Marquet 15 talarów na kwartał tak długo, aż ustaną ostatnie dolegliwości będące skutkiem napaści. Gdzie by nie leżała prawda w tym konkretnym przypadku, trudno też pominąć milczeniem wyraźną (nawet „jak na tamte czasy”) mizoginię Schopenhauera.
Frustracja i towarzysząca jej agresywność były wszelako tym, co napędzało Schopenhauera jako pisarza i myśliciela. Był stale w kontrze – wobec innych interpretatorów Kanta (którzy absolutnie nic z niego nie zrozumieli!), wobec Hegla (tego mętniaka, który odciągał publiczność na berlińskiej uczelni od jego wykładów, o niebo przecież lepszych!) itp. Wykuwał swoją filozofię w ostrych polemikach. Ostatnia rzecz, do jakiej byłby zdolny, to złożenie broni. Co potwierdza tylko jego myśl o absolutnym prymacie ślepej woli i człowieku jako jej ucieleśnieniu. Nirwana pozostaje odległym ideałem. Sztuka, która również ma przynosić ulgę w cierpieniu, dostarcza tylko chwilowego ukojenia. Gdyby Arthur Schopenhauer rzeczywiście wzniósł się, jak to zalecał, na wyżyny nadludzkiej obojętności, nie zostałby autorem swoich dzieł. Byłby braminem, a nie mędrcem-śledziennikiem, oryginałem, upierdliwcem i wielkim stylistą.
◊◊◊
Digitalizację materiałów bibliotecznych w ramach projektu „Patrimonium – zabytki piśmiennictwa” dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego.
◊◊◊