- Patronka roku Maria Konopnicka
- Andrzej Dobosz gorąco poleca. Marian Zdziechowski. „Od Petersburga do Leningrada”
Autor Kwiatów zła to postać wymykająca się prostym schematom. Bywalec miejsc zakazanych, zstępujący do półświatka, by tam spotykać prostytutki, włóczęgów, żebraków, złodziei i inne podejrzane figury zepchnięte na margines mieszczańskiego świata. Twórca, którego namiętnością było badanie mrocznych zakamarków ludzkiej duszy. Dla wielu pozostaje archetypem „poety przeklętego” i to prawda, że zapracował sobie na ten tytuł. Zarazem jednak, jak przystało na pisarza nowoczesnego, używał ironii, zakładał maski, klucząc tak, by nie dało się go przyszpilić i jednoznacznie zaklasyfikować.
Od czasu do czasu przedstawiciele różnych obozów próbują go zwerbować, choćby zaocznie, jak czyni to Daudet w wydanej w 1946 roku książce o „klasycyzmie” Baudelaire’a. Daudet – nacjonalista, klerykał, jeden z liderów Action française, wielbiciel Mussoliniego i Franco – musiał się nagimnastykować, by przeciągać Baudelaire’a na swoją stronę. Już na wstępie przywołuje powiedzenie Goethego: „klasycznym nazywam to, co zdrowe, romantycznym – to, co chore”. Opowiada się za „zdrowiem” i odnajduje to zdrowie u autora Paryskiego spleenu, przede wszystkim w jego tekstach o sztuce. Obraz, jaki przedstawia, jest jednak jednostronny.
Pytania, czy Baudelaire stał po stronie zdrowia czy choroby, nie da się jednoznacznie rozstrzygnąć. Nie chodzi przy tym oczywiście o kondycję fizyczną (z tą u Baudelaire’a nie było zresztą najlepiej), tylko o zdrowie i chorobę jako dużo bardziej ogólne kategorie opisujące sposób bycia człowieka – jego stosunek do świata, do innych ludzi, do samego siebie, a w przypadku pisarza także do języka. Po stronie zdrowia jest równowaga, przejrzystość, porządek, forma; po stronie choroby – zagmatwanie, chaos i rozpad. U Baudelaire’a znajdziemy wszystkie te elementy. Istotą jego postawy jest nie tylko ich łączenie i mieszanie, ale zacieranie wyraźnych różnic między nimi.
Mimo że bywał w kręgach cyganerii, nie został nigdy prawdziwym bohémien. Nie pozwalał mu na to choćby jego dandyzm, kult elegancji, której nie potrafił się wyrzec nawet w momentach, w których przymierał głodem. Choć w czasie rewolucji lutowej 1848 roku stał na barykadach, twierdził, że nie ma poglądów politycznych, przynajmniej w zwykłym sensie. Swój rewolucyjny entuzjazm tłumaczył „chęcią zemsty, naturalną przyjemnością burzenia”. Nie przeszkadzał mu on zresztą podziwiać reakcjonisty de Maistre’a. Takich paradoksów znajdziemy u Baudelaire’a mnóstwo. Lawirowanie, maskowanie się i odmowa przynależności były jego świadomą strategią.
Stał po stronie wyrzutków, gardził mieszczańskim kultem użyteczności, stateczną, przewidywalną egzystencją. A jednocześnie sam przez długie okresy poddawał się dyscyplinie i rygorowi, jakich mógłby mu pozazdrościć sumienny urzędnik. W swoich autobiograficznych notatkach (Moje serce obnażone) pisał: „Każdego dnia rób to, czego żąda obowiązek i rozwaga”. Albo: „Praca nieuchronnie rodzi dobre obyczaje, umiar i czystość, a w konsekwencji zdrowie i zamożność, pobudza i rozwija geniusz oraz miłosierdzie”. Nie są to słowa dekadenta. Już raczej takie, które mógłby zapisać, oprawić w ramki i powiesić w swoim gabinecie mieszczański pater familias.
Jako autor Sztucznych rajów, traktatu o winie, haszyszu i opium, Baudelaire uważany jest za piewcę niebezpiecznych używek, poszukującego ekstazy i zatracenia. To fakt, że uzależnienie od opium zaciążyło na jego życiu. Wystarczy jednak zacząć czytać jego tekst, by nabrać wątpliwości co do jego intencji. „Podniecające trucizny wydają mi się nie tylko jednym z najstraszniejszych środków, jakimi rozporządza Duch Ciemności w celu wciągnięcia w sferę swej władzy i ujarzmienia godnej politowania ludzkości – ale nawet jednym z najdoskonalszych jego wcieleń” – czy mamy tu do czynienia z deklaracją satanizmu, z ostrzeżeniem moralisty, czy może z retoryczną grą, jak w przypadku utworów pornograficznych, których autorzy dla zmylenia cenzury deklarują, że powstały one ku przestrodze, w celu ukazania opłakanych skutków rozpusty itp.?
Nie da się tego stwierdzić z całą pewnością, wydaje się jednak, że Baudelaire rzeczywiście bał się narkotyków, zwłaszcza haszyszu, który nieuchronnie sprowadza na palacza „karę za bezbożne marnowanie nerwowego fluidu” i zabija męską wolę działania. Ale przecież w swoich wierszach opiewał właśnie marnotrawstwo, przedkładał intensywność życia ponad kalkulacje i oszczędność, a twórczość artystyczną uznawał za istotniejszą od wszelkiego czynu.
Z drugiej strony działanie haszyszu, tak jak opisuje je Baudelaire, ma bardzo wiele wspólnego z tym, jak wyobraża on sobie oddziaływanie samej poezji. Po zażyciu narkotyku „pojawia się ów stan duszy, tajemniczy i przemijający, kiedy głębia życia, najeżonego rozlicznymi zagadnieniami, objawia się cała w widoku – choćby najzwyklejszym i najpospolitszym – jaki nasunął się przed oczy, i gdzie pierwszy lepszy przedmiot staje się mówiącym symbolem. […] Haszysz rozlewa się wówczas na cały świat, niby werniks, czy polewa magiczna – zabarwia go jakąś solennością, prześwieca całą jego głębię”. Nawiasem mówiąc, „polewa”, o której czytamy w przekładzie Bohdana Wydżgi, nie pojawia się ani w nowym tłumaczeniu autorstwa Ryszarda Engelkinga, ani niestety… w oryginale.
Takim werniksem pokrywa świat poeta, wydobywając, według słynnej formuły Baudelaire’a, wieczne piękno z tego, co zmienne i przypadkowe. Tak też postrzega świat Baudelaire’owski spacerowicz – flâneur – zdystansowany wobec otaczającej go praktycznej krzątaniny i nie biorący w niej bezpośredniego udziału, a jednak uważnie ją obserwujący i nadający jej swoim spojrzeniem cechy czegoś wzniosłego.
Być może wszystkie te dwuznaczności wiążą się ostatecznie z pozycją Baudelaire’a jako pisarza nowoczesnego, jednego z pierwszych, który tę pozycję zajął i – co więcej – był całkowicie świadom jej dwuznaczności. Jest to pozycja kogoś, kto, oddając się sztuce, jest jednocześnie zależny od ekonomicznych reguł świata mieszczańskiego. Nie ma już mecenasów. Czasem można liczyć na egzystencję rentiera, ale akurat Baudelaire miał, przez zatargi z rodziną, ciągłe problemy z dostępem do swojej schedy. Dlatego pisząc, musiał mieć stale na uwadze prawa rodzącego się rynku wydawniczego, od którego zależała jego materialna egzystencja. Orientował się w nim całkiem dobrze, a jednocześnie brzydził się nim, miał poczucie, że się prostytuuje. Niewykluczone, że właśnie stąd bierze się motyw prostytutki w jego utworach – z poczucia podobieństwa, wspólnictwa, a nie z „chorej” (z punktu widzenia „zdrowego” ducha mieszczańskiego) fascynacji. Baudelaire to pisarz nowoczesny par excellence – ani klasycystyczny, ani romantyczny, stale kluczący i zdradzający każdy obóz. Nigdzie niebędący u siebie i niedający się zawłaszczyć.
◊◊◊
Digitalizację materiałów bibliotecznych w ramach projektu „Patrimonium – zabytki piśmiennictwa” dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego.
◊◊◊