- Andrzej Dobosz stanowczo odradza. Humor i prawda w kilku obrazkach. Przez Karola Libelta
- Andrzej Dobosz stanowczo odradza. Antoni Nowosielski. Stepy, morze i góry. Szkice i wspomnienia z podróży
Maurycy Mann był twórcą i redaktorem naczelnym wpływowego konserwatywnego dziennika „Czas” wychodzącego w Krakowie od roku 1848.
Autor, 25 listopada 1852 roku dowiedział się, że mógłby w towarzystwie paru przyjaciół odbyć podróż na Wschód. Bardzo dobrze znający Europę Zachodnią postanowił skorzystać z okazji. Musiał się śpieszyć, bo 10 grudnia miał odpłynąć statkiem z Tryestu do Aleksandryi. Przedtem musiał uzyskać paszport w ambasadzie tureckiej w Berlinie.
Tak więc rozpoczął podróż w kierunku odwrotnym do zamierzonego, 27 listopada o dziesiątej rano wyjechał pociągiem z Krakowa do Wrocławia. Po krótkim tam pobycie, 29tego miesiąca o szóstej rano znalazł się w Berlinie, ubolewając, że w czasie nocnej podróży nie mógł się przyjrzeć mijanym okolicom. W ciągu dwu dni otrzymał paszport do Turcji i Egiptu, opuścił Berlin 30 listopada o jedenastej wieczorem. 2 grudnia o siódmej rano był w Wiedniu. Będąc sam w przedziale, zasnął. Obudził go, ciągnąc za nogę i świecąc w oczy, posługacz sprzątający wagony. Był już na miejscu ponad pół godziny. W Wiedniu odpoczywał dwa dni. Sprawił też sobie Biblię Wujka, ciesząc się, że będzie mógł dni Bożego Narodzenia spędzić w Ziemi Świętej. Nabył jeszcze francuską Historię krucjat Michaud i słynny angielski przewodnik Murraya.
3 grudnia o dziewiątej wieczorem wyjechał z Wiednia. O piątej rano stanął w Tryeście. Był tam już przed jedenastu laty. Zadziwił go niesłychany rozwój miasta. Las masztów wypełnia port. Grecy, Albańczycy, Turcy wyładowują i ładują towary. W kawiarniach słyszy się rozmaite języki i dialekty. Wielość wschodnich strojów narodowych.
Piętnaście lat wcześniej pierwszy statek kompanii „Lloyda” rozpoczął cotygodniowe, regularne rejsy między Tryestem a Wenecją. W roku 1852 kompania posiadała już czterdzieści statków. Żaden okręt „Lloyda” dotąd się nie rozbił, ani nawet najmniejszej nie uległ przygodzie, która by zagrażała pasażerom lub towarom.
Mann radzi, by jak najmniej zabierać ze sobą odzieży. Konieczny jest tylko zapas rękawiczek. Sztucer, dubeltówkę, pistolety lepiej mieć ze sobą, także proch i śrut, które na Wschodzie bywają w gorszym gatunku. Użyteczne będzie dobre siodło angielskie, bo wschodnie kulbaki są nader twarde. Jeśli towarzystwo jest liczniejsze, korzystne będzie nabycie kantyny, czyli skrzyni mieszczącej talerze, szklanki, filiżanki, sztućce, herbatniczkę. Najlepszą monetą na Wschodzie jest srebrna – austryjackie talary ze stemplem i datą panowania cesarzowej Maryi Teresy, których Austrya zawsze bije znaczną ilość, nic w nich nie zmieniając.
8 grudnia 1852 roku o ósmej rano Mann wsiadł w Tryeście na statek „Lloyda” Egitto. Zaopatrzony w mocną lunetę przyglądał się brzegom dość górzystym, okrytym krzakami. Skały w części granitowe, słoneczne promienie przystrajały w różowe odcienie.
Wkrótce na pełnym morzu widać było mijane liczne wyspy. Prócz sześcioosobowego towarzystwa naszego bohatera, było jeszcze sześciu Anglików płynących do Indyi. Każdy z pasażerów miał do dyspozycji własną kabinę. 12 grudnia ukazała się wyspa Korfu. Część jej północna całkiem skalista, ale za to strona wschodnia jest obrazem tak czarującym, że wytrzyma wszelkie porównania. Na tym uroku poznali się starożytni. Odgrywa wielką rolę w Homerze i Wigiliuszu. Protektorat angielski nad wyspami Jońskimi obrał sobie za stolicę Korfu. Przystroił ją w pyszne gmachy, przymusił do czystości, połączył komfort angielski z niebem wschodnim, żyzność z uprawą niesłychaną i otworzył tym sposobem mały Eden na ziemi. Przez dwie godziny, których na zwiedzanie wyspy dozwolił nam kapitan, napatrzyć się nie mogłem starożytnych pamiątek i nieprzeliczonych nowych zabudowań, willi, ogrodów; wszelkiego rodzaju włoskich, greckich i tureckich kostiumów, między któremi czerwone mundury Anglików i kraciaste Szkotów nie mały czyniły kontrast. Wpadłem do kawiarni klubowej, bo gdzie Anglicy tam i Club musi być. Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła, była wśród sztychów angielskich okropna litografia Poniatowskiego wskakującego do Elstery. Wróciłem na statek, by się przekonać, że dotąd to była miła przejażdżka, teraz zaczyna się dopiero prawdziwa podróż, coraz większe kołysanie statku.
W nocy z trzynastego na czternastego przepłynęliśmy koło Krety. Wreszcie zbliżyliśmy się do Aleksandryi. Wjazd do portu jest tak trudny, że żaden statek nawet przy najlepszej pogodzie nie obejdzie się bez miejscowego sternika. Czółno, które nam tę niezbędną figurę przywiozło zbliżyło się do okrętu. Jeden z Arabów wskoczył na drabinę i po wielu zygzakach z jego pomocą wpłynęliśmy szczęśliwie. Otoczyło nas mnóstwo czółen. Wszystkie cery, od białej do czarnego jak smoła mieszkańca Sudanu. Wszystkie stroje, od bogato złotem wyszywanych kaftanów, do prostej płachty niebieskiej, w kształcie krótkiej koszuli w pół przepasanej, turbany, zawoje, fezy wreszcie ogolone głowy z małą czupryną na czubku głowy, za którą Allach ma wiernych do raju porywać – wszystko to wśród przeraźliwych okrzyków i niesłychanych gestykulacji. Co tylko posiada podróżny, kufry, walizy, torby, wszystko to porywają, umykając do łodzi. Wylądowanie w Aleksandryi przechodzi wszystko, co Europejczyk mógł dotąd zobaczyć. Po dobiciu do lądu otaczają nas policjanci w granatowych czamarkach, z pistoletem u pasa, pałaszem u boku, z niezmiernie długą fajką w jednej i grubą szpicrutą skręconą ze skóry hipopotama, co jest najważniejszym środkiem prawnym w tym kraju. Przeszliśmy obszerny plac pokryty śmieciami i niesłychaną liczbą psów parszywych wygrzewających się na słońcu. W biórze[ortografia Manna] urzędnik mówiący po francusku i po włosku przejrzał nasze paszporty, mówiąc, że odbierzemy je, każdy w swoim konsulacie. Wróciliśmy do łodzi. Tu znów hałastra rozdrapała nasze rzeczy, ładując je na wózki podobne do tych, którymi w Krakowie piwo rozwożą. Po półgodzinnym brodzeniu w steku niechlujstw, wychodzi się na plac ogromny z murowanymi, pięknymi kamienicami europejskiej architektury. Przejście jest takie, jakbyśmy się nagle ze snu zbudzili. W każdym mieście wschodnim jest osobna dzielnica zamieszkana przez Europejczyków zwana „Quartier Franc”.
W podróży wschodniej największą trudnością jest nieznajomość języka arabskiego. Niezbędne jest znalezienie tłumacza czyli „drogmana”. Jednak najlepszy „drogman” Mahometanin nie umie sobie nadać tej powagi, jakiej używa Europejczyk. Szczęśliwie opuszczająca Egipt krakowska znajoma poleciła Greka nazwiskiem Antonio. Mówił on po francusku, włosku, angielsku, rosyjsku, rozumiał po polsku. Arabski i turecki, z ich dialektami, bo się w tym kraju od dzieciństwa wychował. Wynajmuje się go na całą podróż.
Mann poświęca sporo uwagi reformatorowi, wicekrólowi Egiptu Mehmetowi Alemu
(1769–1848), który dopiero w czterdziestym piątym roku życia nauczył się czytać. Rozmawiał wiele z Europejczykami. Rozbudował armię, głównie flotę.
Nilem Mann dopływa do Kairu, gdzie kończy swą podróż. Po drodze uczestniczy jeszcze w polowaniu na krokodyle.
Maurycy Mann. Podróż na Wschód w POLONIE
◊◊◊
Digitalizację materiałów bibliotecznych w ramach projektu „Patrimonium – zabytki piśmiennictwa” dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego.
◊◊◊