- Andrzej Dobosz stanowczo odradza. Władysław Sabowski. Opiekunowie
- Andrzej Dobosz głęboko niezdecydowany. Exterus. Kwiat Aloesu.
Pochodzący z Galicji autor od osiemnastego roku życia brał udział w ruchach wolnościowych skierowanych przeciw zaborcom. Miał za sobą wyrok osiemnastu lat austriackiego więzienia w Spielbergu. Uwolniono go stamtąd i wcielono do armii mającej opanować powstanie węgierskie. Po jego zakończeniu został zwolniony z wojska. Następnie wziął udział w powstaniu styczniowym. Trafił do niewoli i został zesłany na Sybir.
Na Irtyszu zaczyna się w lipcu 1864 roku w Tobolsku, skąd autor wraz z grupą czterystu jeńców ma odpłynąć Irtyszem do Tomska.
„Tobolsk był wówczas zasiedlony przez wcześniej tam zesłane całe polskie rodziny. Do Tomska ma odpłynąć cały konwój. Szybki parostatek „Jermak” holuje dwie ogromne barki. Pierwsza z nich załadowana jest żywnością, drzewem, rozmaitymi towarami, wśród których są maty. Na drugiej stłoczono prócz czterystu więźniów, liczną grupę pilnujących żołnierzy.
Długo oczekiwano na odbicie. Na brzegu zgromadziły się spore rzesze żegnających. Wreszcie „Jermak” ruszył. Znikały ludzkie sylwetki. Widać było jeszcze ciemne domy drewniane, gdzieniegdzie biały gmach murowany, kilka brudno żółtych budynków urzędowych, wiele czerwonych i zielonych dachów, kilka, o rozsiadłych kopułach cerkwi. Po kilkunastu minutach Tobolsk zniknął z widnokręgu.
Parowiec pędził jak strzała. Po godzinie rozległy się krzyki. Ujrzeliśmy środek poprzedzającej nas barki ogarnięty silnym płomieniem. To zapaliły się maty. Szybko jednak skutecznie ugaszono ogień. Teraz migały mijane lasy i góry, parowy, pola i łąki.
Nadeszła chwila, gdy w piękną pogodę skrywa się słońce. Nie noc to, a miła jasność dnia, chociaż bez słońca. Taka jest latem cała syberyjska noc. Spokój, cisza, połyskujące wody rzeki. Każde drzewko, każdy krzaczek tak bujny. Trawy z ich świeżą zielenią. Urzekające zapachy nadbrzeżnych kwiatów. Tymi nocami chciał Stwórca nagrodzić tutejszych mieszkańców za długą, ciężką zimę i nieznośne upały lata.
Brzegi Irtysza rozszerzały się coraz bardziej i gdzieś daleko niknęły jakby we mgle, czasem płynęliśmy jak morzem nie widząc nic, prócz wody i nieba.
Na pokładzie wylanym smołą i wysypanym piaskiem zawsze siedział w tym samym miejscu jeden z konwojujących nas żołnierzy, zwany przez innych „Aleksandr Stiepanowicz”, w wieku koło 35 lat. Wzrostu miernego, krępy, silnie zbudowany. Z maleńką w ustach fajeczką siedział spokojnie, milcząc całymi godzinami, najpewniej tak zajęty swoimi myślami, bo zapominał o fajce i często przygasał mu ogień.
Czaplicki spostrzega, że w ciągu kolejnych dni zmienia się wyraz twarzy Aleksandra, że coraz częściej uśmiecha się, jest wyraźnie radosny.
Rano i wieczorem płynący wśród innych zesłańców kapłani intonowali nasze pieśni religijne. Aleksander stawał z boku, z furażerką w ręku i wyraźnie, choć przyciszonym głosem wtórował innym. Wreszcie Czaplicki przełamał swoją niepewność w posługiwaniu się rosyjskim i zadał jakieś proste pytanie. Aleksander rozejrzał się dookoła i cicho powiedział: jestem Polakiem, jak wy i jak wy ofiarą Moskali – jestem strzeżony, mówić mi z wami nie wolno. Moi rodzice także wygnańcy, leżą niedaleko stąd w grobie. Wychowałem się tu, tak jak rodzice mojej żony Polki. Żona, której dawno już nie widziałem, jeśli otrzymała przesłaną jej wiadomość – jeszcze ściszył głos – niewątpliwie przygotowała ucieczkę i – może jutro – będę już od was daleko.
– Czy są szanse, że się uda? szepnął Czaplicki.
– Żona zapewne wszystko dobrze przemyślała. Jeśli tylko niepostrzeżenie uda mi się wydostać na Irtysz – nie ma obawy. Okolice znam doskonale, jak rodowity Moskal władam językiem, a jako były oficer jestem dobrze obeznany ze wszystkimi stosunkami i przepisami.
– Jak to – spytał Czaplicki – pan byłeś oficerem, a dziś szeregowcem?
– W młodości wzięto mnie do szkoły oficerskiej. W czasie wojny krymskiej z kilkoma ludźmi chciałem przejść na stronę Anglików. Zostałem postrzelony i zostałem w rękach Moskali. Oddany pod sąd tłumaczyłem się dobrze, odebrano mi jednak stopień oficera i posłano na Sybir w sołdaty, bez wysługi lat. Żona moja – Czaplicki zdążył szepnąć: sołdat idzie i Aleksander w połowie zdania zmienił temat.
Potem opowiedział, że w tej okolicy zna każdy zakręt i odnogę rzeki, wszystkie głębie i każdą mieliznę. Wie, gdzie pod wodą skała i szybszy prąd. Zna wszystkie nadbrzeżne lasy. Wie, gdzie są żmije, gdzie niedźwiedź. Gdzie bagna, w których nawet w czasie wielkich mrozów zamarza tylko powierzchnia, a człowiek zapada się. Dalej niż na trzydzieści wiorst od brzegu nawet Ostiacy nie próbowali zapuszczać się w głąb tajgi.
Tymczasem gładka powierzchnia rzeki zaczęła się marszczyć co zapowiadało burzę. Zahuczał wicher, zaszumiały bałwany miotając barką, jak by maleńką łódeczką, to w lewo, to w prawo. Aleksander był wyraźnie zaniepokojony. Wyciągnął z kieszeni pąsową chustkę i zaczął nią machać. Co widzi pan? – spytał Las – odpowiedział Czaplicki.
–Tak, ale za tym pagórkiem, na którym rosną trzy cedry jest sioło i cerkiew, u podnóża tej góry, tam moja żona.”
Wreszcie autor dostrzegł domy frontem do rzeki zbudowane, wśród kwiecistych łąk.
„Wyraźny panował tam ład i harmonia. W tym miejscu brzeg łagodnie opadał ku wodzie. Na piaszczystej powierzchni leżały mniejsze i większe łódki linami przywiązane do wielkich pali.
Wśród długiego sioła stał domek większy od innych, z gankiem i ogródkiem. Po obu stronach ganku rosły wielkie topole.
Ganek, ogródek, sztachetki i drzewa przy domu to rzadkie na Syberii zjawiska. Tylko Polacy budują i w ten sposób przyozdabiają swe domy. Był to właśnie dom rodziców Aleksandra, w którym dziś mieszka jego żona. Z domu wybiegło kilkoro ludzi kierując się ku wodzie, do czółen przy brzegu. Właśnie w chwili szalonego ruchu bałwanów próbowali siąść do łódek. Aleksander zbladł, zesunął się na pokład i prosił by mu nie zasłaniać. Po wielkich trudach dwu ludzi zdołało znaleźć się w łódce, wskoczyła również żona Aleksandra. Za nimi zaraz ruszyły jeszcze dwie maleńkie łódeczki.
Wszyscy na barce byli przerażeni. Nagle Aleksander zerwał się radosny, wołając, że już się nie boi o żonę, bo Ostiacy z nią płyną.
Do barki przywiązane było liną czółno. Aleksander spuścił się po linie do niego. Łódka z żoną zbliżała się do czółna. Nagle bałwan uderzył w bok jej łódki. Straciła równowagę i wpadła do wody. Jeden z Ostiaków po sekundzie mignął w powietrzu, zanurzył się jak ryba i o radości, lewą ręką chwycił linę, w prawej, już ponad wodą trzyma żonę żołnierza, którą wciągnięto do czółna. Burza uspokoiła się i małżonkowie przytuleni do siebie cicho coś szeptali. Ona wskazywała mu jakieś mały tłumoczek w swojej łódce i jednego z Ostiaków. Kapitan, dowódca konwoju, przez tubę, zniecierpliwionym krzykiem domaga się by pasażerowie opuścili czółno. Aleksander raz jeszcze pocałował żonę, cicho powiedział „do prędkiego widzenia” i po chwili był już na pokładzie. Stał, długo patrzył, dopóki łódki nie zniknęły mu z oczu… Potem zszedł na dół, do kajuty”.
W ciągu nocy burza uspokoiła się zupełnie. Dzień był pogodny i jasny. Rano zesłańcy zebrali się na pokładzie i płynący z nimi kapłan zaintonował „Kiedy ranne wstają zorze”. Rozglądając się Czaplicki zauważył, że po raz pierwszy nie ma wśród nich Aleksandra. Po skończonej modlitwie zaczęto go szukać. Przetrząśnięto każdy kącik barki. Bez rezultatu. Powszechnie go żałowano. Ubolewanie wyrażali, prócz Polaków, także żołnierze eskorty.
Głęboko wierzę w ocalenie bohatera, wiedząc, że jego życie na skraju tajgi też nie będzie łatwe. Niedopowiedzenie uważam za doskonały pomysł autora i mam ochotę sięgnąć po inne jego utwory: W sybirskich tajgach (1870) i Obraz Syberii (1871).