- Osiemdziesiąt pięć lat temu urodził się Ireneusz Iredyński
- Naukowe i twórcze pasje Jacka Łukasiewicza
Marek Hłasko, jeden z oficjalnych patronów mijającego 2024 roku, i zmarła przed 27 laty Agnieszka Osiecka poznali się w sposób dość nietypowy. Na przełomie lat 1956 i 1957, czyli pod koniec tzw. odwilży, kiedy to po śmierci Stalina partia zliberalizowała kurs, rezygnując z popierania socrealizmu w sztuce, a w ramach amnestii wypuszczono wielu więźniów politycznych. Agnieszka studiowała reżyserię na łódzkiej „Filmówce” i bardzo aktywnie współdziałała z STS-em – Studenckim Teatrem Satyryków. O Marku Hłasce z pewnością słyszała, bo stawał się coraz bardziej znany dzięki swoim opowiadaniom, czym bardzo jej imponował. A do tego miał jeszcze za sobą sukces wydawniczy Pierwszego kroku w chmurach.
Ich spotkanie zaaranżowała, nie przewidując konsekwencji, koleżanka Osieckiej Hanna Żurek. Poprosiła, by w jej imieniu Agnieszka oddała pożyczoną książkę właśnie Markowi, z którym niedawno się pokłóciła. Spotkanie odbyło się w restauracji „Kamienne Schodki” na warszawskiej Starówce.
Panna Czaczkes i Fernando
Fakt, że podczas tego spotkania Hłasko zachował się jak znudzony James Dean i potraktował Osiecką z obojętnością, jak jedną z wielu wielbicielek, spowodował że ona zastosowała taktykę zaczepną i postanowiła go uwodzić. Do tego stopnia zwróciła na siebie uwagę, że potem role się odwróciły. Marek szybko przejął inicjatywę i zaproponował kolejne spotkanie. Agnieszka zgodziła się, ale jako „panienka z dobrego domu”, zaprosiła go do siebie na Saską Kępę, by poznał jej rodziców. Hłasko zrobił na tyle dobre wrażenie, że matka Agnieszki pozwoliła, by następne spotkania obojga odbywały się już na mieście. Pojawił się jednak pewien problem, bo zabiegany Hłasko mylił notorycznie godziny i adresy, nie zawsze był obecny nawet wtedy, gdy zapraszał ją do domu. W tej sytuacji Agnieszka poznała bliżej jego matkę i pani Maria stała się przekazicielką krótkich liścików koleżanki syna, kończących się słowami: „Całuję Ciebie i wcale się nie gniewam, tylko chciałabym Cię wreszcie zobaczyć. Panna Czaczkes”.
Dlaczego „Panna Czaczkes” – Agnieszka Osiecka wyjaśniła mi to w jednym z wywiadów:
„Marek uwielbiał przezywać swych przyjaciół i znajomych. Jak tylko kogoś poznał, dosłownie w ciągu pięciu minut nadawał mu jakieś zabawne przezwisko. Mademoiselle Thackqesse, czyli panna Czaczkes, to była bohaterka jakiegoś komicznego, przedwojennego kryminału, który Marek czytał akurat wtedy, gdy się poznaliśmy. Inną postacią tego powieścidła był niejaki Fernando. I w naszej korespondencji Marek nazywał mnie panną Czaczkes, a siebie Fernando lub Fernandino. Kiedyś nawet dla kawału, a może akurat miał kaca, przysłał mi taką depeszę: »Panno Czaczkes, Twój Fernando nie żyje«. Miałam długo w swoich papierach tę depeszę i zawsze, kiedy ją czytałam, mróz przebiegał mi po kościach, bo uświadomiłam sobie, że mogło to być nieświadome przeczucie śmierci.”
Śledząc życiorysy obojga, można przyjąć, że mimo istotnych różnic byli do siebie podobni. Każde z nich, pochłonięte własnymi sprawami, pędziło w swoim kierunku, a kiedy się spotykali, przeżywali chyba coś w rodzaju flirtu. Bo – jak powiedziała mi poetka – „Z tą wielką miłością to gruba przesada”.
Chodzili dwiema życiowymi i literackimi drogami
W Rozmowach w tańcu Osiecka napisała, że Hłaskę cechowało poczucie katastrofy, a jednocześnie wielka radość życia. A w wywiadzie ze mną przyznała, że w jego twarzy dominowały dwa grymasy: tragiczno-zrozpaczony i pełen oszalałego szczęścia. I dodała: „Myślę, że w Marku było coś z błazna. Oczywiście, jeżeli mogę oceniać człowieka, którego poznałam mając dwadzieścia lat, i znałam dość krótko. Walczyły w nim dwie natury. Z jednej strony doświadczenia starszych ludzi i to, co widział dokoła, utwierdzało go w przeczuciu wielkiej katastrofy pewnych wartości. Wychowywał się w stalinowskich czasach i widział, że moralność upada. W szkołach czytano na przykład powieść radziecką o chłopczyku, który został bohaterem narodowym, ponieważ doniósł na swego tatę. Marka doprowadzało to do autentycznej rozpaczy”.
Pytana o jego ulubione lektury, dodała: „Marek uwielbiał Josepha Conrada, kochał wzór moralności zupełnie skrajnej. Kapitan powinien iść na dno razem ze swoim statkiem, w przyjaźni liczy się wierność, dzieci i rodzice powinni być lojalni wobec siebie. Nie mógł pogodzić się z myślą, że sytuacja, w której chłopiec kocha rodziców, wydawała się niemodna, ponieważ – zgodnie z ówczesnymi regułami – powinien on na tych rodziców składać donosy. Bardzo nad tym rozpaczał. W wielu listach są ślady tej rozpaczy, że świat zmierza ku katastrofie, ponieważ umierają stare wartości, takie jak honor czy wierność. Z drugiej strony Marek był młodym, silnym, pełnym wigoru chłopakiem. To pchało go ku ogromnej radości życia. Dwie natury: wesoła i smutna, jasna i tragiczna, splatały się mocno, zwłaszcza kiedy wypił trochę wódki. Wówczas jedną minę robił wesołą, drugą smutną w ciągu pięciu minut”.
Choć oboje chodzili dwiema życiowymi i literackimi drogami, to – jak wspomina Zofia Turowska w poświęconej Osieckiej książce Nikomu nie żal pięknych kobiet – próbowali razem napisać coś dla STS-u. Była to jednoaktówka „o polaczkowaniu”, która Osieckiej wydawała się ogromnie śmieszna.
„Nie pamiętam, jak to się zaczynało, ale akcja była mniej więcej taka: siedzą Polacy w mieszkaniu prywatnym i konspirują. Od czasu do czasu wchodzi mamusia i pyta: »Może herbatki«. Od czasu do czasu zrywa się dziadunio i woła: »Precz z carem«. Reszta radzi i radzi. Wreszcie uradzili, że najważniejsza w konspiracji jest tajemnica. A co najbardziej cementuje tajemnicę? To jasne. Wspólna zbrodnia. Postanawiają więc wspólnie kogoś ukatrupić. Ofiary zgłaszają się na ochotnika, w ferworze patriotycznym. Podczas kiedy towarzystwo wykańcza biedaka, jedna z koleżanek cudnie gra na fortepianie. Zdaje się, że to miała być mała dziewczynka, ale co miała grać – czy Wlazł kotek, czy hymn – to już nie pamiętam. W każdym razie wszyscy się wyrzynają, a mamusia wciąż z tą herbatką. Marek najbardziej ukochał sobie te wejścia mamusi i dziadunia i nigdy nie domyślił samej akcji do końca (no bo niby dlaczego – wszyscy?)…”.
Komiczna niewinność i kowboj syberyjski
Hłasko określił Osiecką jako „komiczną niewinność”, „flirt z XIX wieku”, „panienką z dobrego domu” czy „śmiesznotą z »Bluszcza«”. Pisał: „Ty zawsze masz czarną aksamitkę na szyi, nawet kiedy jesteś nago”.
Osiecka była tymi określeniami nieco zadziwiona. Uważała, że to kolejne role, w jakich postanowił ją obsadzić Fernando w swojej sztuce. We wspomnianej książce Zofii Turowskiej czytamy słowa poetki: „Markowi potrzeba było prostych symboli: ołtarzyków, kwiecia polnego, psów – ot, takich poczciwości – żeby je kontrastować z czarnym gnojem, który opisywał, z tymi krzywdami, które sobie ludzie u niego robią, z tą biedą powszedniego dnia, z tą plugawą nudą, która chwyta i dusi jego niedopitych bohaterów. A dla mnie to był proletariacki książę z bajki, syberyjski cowboy, wielki pisarz, legenda na dwóch łapach, kto był inny niż wszyscy, ktoś, kim można było się pochwalić przed dziewczynami! Ale tak naprawdę to kochałam w Marku jego wisielczy humor”.
Kiedy zapytałem poetkę o słynny kożuch Marka Hłaski, odpowiedziała: „Marek, jako mężczyzna wysoki, przystojny, chociaż nie piękny, podobał się zarówno mężczyznom, jak i kobietom. Miał biały kożuch i niebieskie oczy, towarzyszyła mu taka legenda »ćwierćbandycka«, człowieka, który łatwo wdaje się w awantury w »Kameralnej«. Jako właściciel tego kożucha był ogromnie popularny. Oczywiście nie wystarczyło włożyć biały kożuch lub czarne okulary, by stać się symbolem. Trzeba jeszcze było coś reprezentować. Marek reprezentował przede wszystkim swoją literaturę, która dosłownie wstrząsała ludźmi. Uznany był za młodego pisarza, który od czasów wojny pierwszy ukazał życie codzienne na czarno, a nie na landrynkowo, jak to wówczas było w modzie. W szkołach czytało się z reguły produkcyjniaki i książki typu Rodzina Lebiodów, Numer szesnasty produkuje. Nauczycielki roztaczały przed dziećmi bardzo słodki obraz życia. Czytaliśmy też różne broszury, jak 13 cech młodzieży radzieckiej Kalinina, które miały nas upewnić, że »młodzież radziecka jest radosna«. Marek odważył się napisać, że w naszym kraju bywają nieszczęśliwi ludzie, którzy nie mają gdzie spędzić miłosnej nocy w sposób godny i szlachetny. W Następnym do raju potrafił opisać brutalnym, autentycznym i zarazem pięknym językiem, jak wygląda koszmarne życie na budowie. Stałby się legendą, nawet gdyby nie nosił kożuchów i nie był utożsamiany ze zbyt swobodnym sposobem bycia”.
Dusza i ciało
Osiecka często przyznawała, że w Hłasce bardziej uwodziła ją jego dusza niż ciało. Bywały też chwile, że za bardzo wydawał jej się „podszyty bratem”. Łączył ich – jak twierdziła – nadmiar wyobraźni, a właściwie skłonność do życia we śnie.
Nie rozstrzygając, czy było to ze strony poetki uczucie do pisarza siostrzane, czy raczej „narzeczeńskie” (przez pewien czas była przecież oficjalną narzeczoną Hłaski), nie ma wątpliwości, że bardzo ceniła twórcę Sonaty marymonckiej i Pierwszego kroku w chmurach. Kilkakrotnie wyjeżdżali do Kazimierza. A gdy plany zawodowe nie pozwoliły na wspólny wyjazd na ukochane Mazury, „panna Czaczkes” pisała:
„Marku najmilszy! Tu są Mazury, więc wielkie niebo i jezioro spokojne jak pies. Oczywiście, jak dobry, łagodny pies. Siedzę na brzegu starej studni. Obok gdacze smutno jakaś kura, a ja chcę Ci powiedzieć parę rzeczy ważnych. (…) Nie wiem, czy dobrze to pamiętasz. Zadzwoniłeś do mnie parę dni temu i powtarzałeś: »Jestem wrak«. Mówiłeś, że nic nie napiszesz. I wołałeś: »Nie licz na mnie«.
Marek, masz w sobie to najpiękniejsze, co może mieć człowiek – prawdę. Nie chcesz być taki jak świat, w którym żyjesz. Nie zgadzasz się na ten świat. Jesteś najodważniejszy z naszego pokolenia, bo widzisz prawdę nawet tam, gdzie to bardzo boli. Jesteś bardzo piękny i bardzo wiele wart. Dlatego bzdurą są te złe słowa, które o sobie mówisz. I bzdurą jest to, czego się boisz – że już nie będziesz pisać. Nie zrezygnujesz z prawdy, więc będziesz pisał. Także najlepiej w naszym pokoleniu. Chyba, że przestaniesz się buntować. Ale to Ci nie grozi. Wiem o tym. Kończę ten trudny list i proszę Cię, żebyś i Ty czasem zostawił kartkę »Szukałem Ciebie«. Do widzenia, kochany. Twoja Agnieszka”.
I ja żegnałam nieraz kogoś i powracałam już nie taka…
Przyjaciel Hłaski, Henryk Bereza, krytyk literacki, eseista uważał, że Hłasko widział w Osieckiej pewne ocalenie. Po swych uczuciowych burzach pragnął stabilizacji i związania się z kimś, do kogo miałby zaufanie. To, że poważnie rozważał związek z nią, potwierdzałby fakt, że tuż przed wyjazdem do Paryża pomyślał o zaręczynach. Przybrały one dość zabawny kształt, bo poprosił swą matkę, by w jego imieniu zwróciła się do mamy Agnieszki z prośbą o rękę córki. Obie panie Marie szybko porozumiały się co do przyszłości swoich ukochanych jedynaków. A podczas spotkania każda ze stron podkreślała wyjątkowość swego dziecka. Barbara Stanisławczyk w książce Miłosne gry Marka Hłaski tak opisuje to spotkanie:
„»Agnieszka nauczyła się czytać już w wieku pięciu lat« – zagadnęła z dumą Maria Osiecka.
»A Marek, gdy miał cztery lata, z łatwością składał litery w wyrazy« – wtrąciła nie kryjąc dumy Maria Hłasko.
»Ta moja córeczka to takie dobre, cudowne dziecko« – nie dawała za wygraną Maria Osiecka.
»Marek, gdy był mały, powiedział: Mamo, ty nigdy nie umrzesz« – odparła z nieukrywaną dumą pani Hłaskowa”.
Tak jak w relacji przyszłych teściowych trwała wręcz idylla, tak ojciec Agnieszki, kompozytor Wiktor Osiecki, był temu związkowi stanowczo przeciwny. Hłaskę uważał za lekkoducha i pozera.
Agnieszka Osiecka nie miała wątpliwości, że Hłasko był człowiekiem obdarzonym wielką fantazją. Człowiekiem wielu życiorysów. We wspomnianym wywiadzie powiedziała mi: „W latach stalinowskich niemal przy każdej okazji trzeba było pisać życiorysy. Zwłaszcza, gdy chciało się wstąpić do jakiejś organizacji, choćby Polskiego Czerwonego Krzyża. Ciągłe pisanie życiorysów to był taki rodzaj kontroli. Marek jednak za każdym razem pisał co innego. Raz podawał się za syna senatora, innym razem był synem strażaka, jeszcze innym – synem kierowcy. Raz nawet podał, że jest sierotą. Wychowawczyni nie wytrzymała i po którymś razie wezwała panią Hłaskową na rozmowę. Oświadczyła wtedy, że Marek jest bezczelny, bo co chwila inaczej wypełnia ankiety i do tego pisze inny życiorys. Pani Maria Hłaskowa wysłuchała z uwagą i nie kryjąc oburzenia, wykrzyknęła: »A cóż pani sobie wyobraża, że mój syn za każdym razem miałby pisać to samo. Przecież on ma fantazję, on nie jest idiotą!«”.
Relacje osobiste Hłaski i Osieckiej mocno skomplikowała ekranizacja Ósmego dnia tygodnia w reżyserii Aleksandra Forda.
Dni, tygodnie, lata
Na planie filmu „Der achte Wochentag” (była to bowiem polsko-erefenowska produkcja, która przeleżała się na półkach dokładnie ćwierć wieku) Hłasko poznał Sonję Ziemann. Pierwsze spotkanie nie wróżyło późniejszej zażyłości. Nieznający niemieckiego Hłasko porozumiewał się z nią przez tłumacza i nazywał gestapówką. Nie bardzo wyobrażał sobie, by to ona mogła grać bohaterkę o imieniu Agnieszka. „To będzie obraz komercyjny, pewnie bardzo dobrze zrobiony reżysersko. Sonja Ziemann jest rutynową aktorką, ale taka z niej warszawska dziewczyna, jak ze mnie perski królewicz” – mówił w rozmowie z reżyserem.
Mimo pewnego zauroczenia, które nastąpiło potem, o planach matrymonialnych ani aktorka, ani literat raczej nie myśleli. Hłasko był teoretycznie narzeczonym Osieckiej, z którą nadal się spotykał. Ziemann zaś miała mocno skomplikowane sprawy prywatne, była w trakcie niełatwego procesu rozwodowego z tekstylnym fabrykantem Rudolfem Hambachem.
Hłasko, tak jak planował, w lutym 1958 roku wyleciał do Paryża na zaproszenie Instytutu Literackiego. Osiecka z wielką uwagą śledziła jego losy, o których informował w bogatej korespondencji. Narzeczeni nie szczędzili sobie czułych słów. Pannie Czaczkes udało się nawet odwiedzić swego Fernanda i spędzić kilka dni „pod dachami Paryża”. Praca w paryskiej „Kulturze” przyniosła Hłasce dużo satysfakcji. Jego opowiadania zaczęły się ukazywać w Budapeszcie, Kopenhadze, Tel Awiwie. W PRL władza przyglądała się tej popularności „uciekiniera z Polski” z dużą niechęcią. Czarę goryczy przelało opowiadanie Cmentarze. Opowieść o życiu w totalitarnym systemie oraz zastraszonym społeczeństwie, które wierzy w propagandę, wywołało furię polskiego rządu i partii. W „Trybunie Ludu” ukazał się wręcz paszkwil pod wiele mówiącym tytułem Primadonna jednego tygodnia. To zapoczątkowało serię kolejnych publikacji, gdzie twórcę Ósmego dnia tygodnia zmieszano z błotem, nazwano zdrajcą, beztalenciem, karierowiczem. Hłasko, przerażony tak zmasowanym atakiem, wystąpił o azyl polityczny w RFN. A w listach do Osieckiej pisał:
„Nie wiedziałem, że świat dzieli się na dwie połowy: w jednej jest nie do życia, w drugiej nie do wytrzymania. (…) Nigdy nie myślałem, że będę Cię tak kochać… Co będzie, jeśli ja tu zdechnę i nie zobaczę Cię już? Może by było lepiej dla Ciebie, żebyś się zakochała i zapomniała o mnie? Może mnie już nie kochasz”.
Statut narzeczeństwa dawał i Agnieszce, i Markowi poczucie stabilizacji. I pewnego komfortu. Nawet, jak przyznała potem Osiecka, komfortu ponad miarę.
Był czas, że myśleli o ślubie. Ponieważ Hłasko nie mógł wrócić do Polski, a Osiecka przez wiele lat nie otrzymywała paszportu, by móc go odwiedzić, myśleli o ślubie korespondencyjnym.
Ponieważ oboje żyli intensywnie, skupiali się na nowych znajomościach, miłościach. Hłasko ożenił się z Sonją. I, jak powiedziała mi po latach Osiecka, był adorowany przez kobiety i mężczyzn. Ona także nie żyła samotnie.
Nie odkładajcie miłości
Myślała, że z Markiem mają jeszcze czas, jeszcze dużo czasu. „Zamiast świętować miłość, zamiast chuchać na to, to się tak strasznie kręciłam, ponieważ myślałam, że ja po prostu zdążę. Że ja będę zawsze młoda, zawsze Marek będzie młody. Że świat na nas poczeka. A nic nie poczekało” – pisała w Dziennikach.
W ostatnim wywiadzie, tuż przed śmiercią Marek Hłasko przyznał: „Wielka miłość zdarza się w życiu tylko raz. Wszystko, co następuje potem, jest tylko szukaniem tej utraconej miłości”. Hłasko nie wymienił wprost nazwiska tej jednej jedynej. Wielu historyków literatury nie ma wątpliwości, że myślał o Osieckiej.
Ona sama po latach w Rozmowach w tańcu napisała: „Przyjaciele moi i przyjaciółki! Nie odkładajcie na później ani piosenek, ani egzaminów, ani dentysty, a przede wszystkim nie odkładajcie na później miłości. Nie mówcie jej »przyjdź jutro, przyjdź pojutrze, dziś nie mam dla ciebie czasu«. Bo może się zdarzyć, że otworzysz drzwi, a tam stoi zziębnięta staruszka i mówi: »Przepraszam, musiałam pomylić adres…«”.