Zdzisław Burski, sierota pozbawiony matki i ojca, wychowywany jest przez ciotkę Marię (Maniusię) Faławską, starą pannę, niezmiernie oszczędną, która zebrała znaczną fortunę, przeznaczając ją całą w przyszłości dla siostrzeńca z pominięciem reszty członków licznej rodziny.
Dochodząc lat Zdzisław zaczyna bywać u sąsiadki, pani Dymskiej, zakochując się z wzajemnością w jej córce Anince, z którą się nawet bez wiedzy ciotki zaręcza.
Na wiadomość o zaręczynach ciotka, pochodząca z Firlejów, w poczuciu, że Dymscy są poniżej ich sfery, sprzedaje majątek i zabiera siostrzeńca w podróż z Podola za granicę.
Przed podróżą Zdzisław spotyka się z młodą sąsiadką Halszką Obuchowską, która mówi, że czeka go piękna podróż z pomocą bedekera do Włoch przez Wenecję, Florencję do Rzymu. „Może się jednak zdarzyć, że przed mostkiem zjawia się handlarz z sitami na plecach, które mu wysoko sterczą nad głową. Konie się płoszą, rzucają się w bok i razem z wami wpadają w przepaść. Albo we wnętrzu ciemnego tunelu nieuważny robotnik zostawił na szynach żelazną łopatę. Dymem buchający pociąg wpada do tunelu, trafia na przeszkodę, wyskakuje z szyn, wagony wpadają na siebie, miazgoczą wasze ciała. Postawię panu trzeci przykład”. Tu już Zdzisław miał zupełnie dość i śpiesznie się pożegnał.
Pierwszy poważny przystanek w podróży z Podola nastąpił w Krakowie, który, choć brudny i mały, zainteresował ich. Zwiedzali wszystko z zajęciem. Maniusia zauważyła, że mundury austriackie są ładne. Chętnie by tu została, gdyby nie drożyzna: półtora goldena za porcję polędwicy.
Natomiast w strojach i powozach nie było widać zbytku. Wielkie panie chodzą poubierane skromniej niż damy z mieszczaństwa, ubierając się ciemno, czasem czarno, co dodawało im dystynkcji.
W pociągu do Wiednia szybko zasnęli. Wiedeń się im nie spodobał. Za duży, za drogi, za obcy. Turkot w mieście nieznośny. Uliczki wąskie, pokręcone. Dziwiły stroje dam, wysokie najeżone piórami kapelusze ją gorszyły.
W Wenecji Zdzisław zauważył, że nie można jeździć konno. Maniusię niepokoiło kołysanie się gondoli.
Mediolan sprawił na naszych rodakach najlepsze wrażenie: nowe ulice, wysokie domy, piękne wystawy sklepów, wielki ruch, tylko straszliwe zimno w kościołach. Wybrali się do opery. Trochę się tam nudzili, ale publiczność olbrzymiej sali warta była widzenia. W lożach siedziały panie iskrzące się od brylantów i drogich kamieni. Pewnie to wszystko fałszywe, sądziła Maniusia.
W Genui ciągnące się długimi rzędami pałace wykładane marmurami zgorszyły Maniusię. Nie jestem biedna, a jednak całe życie przemieszkałam w drewnianym domku, obchodząc się doskonale bez marmurów. Jednak słoneczna Genua nad szafirową zatoką zachwyciła ich klimatem, pachnącą, wiecznie zieloną roślinnością. Raj – mówił Zdzisław – grudzień, a ja spaceruję bez paltota.
Droga z Genui do Nicei okazała się jednym łańcuchem okazałych widoków. W Mentonie nastąpił szturm na pociąg. Miejscowi jak co dzień jechali do Monte-Carlo dorabiać się milionów. Dziwaczne stroje, kapelusze, rozmowy, ruchy.
Wreszcie pociąg stanął. Usłyszano: Monte-Carlo. Ciotka trwożliwie wychyliła się przez okno. Jaskinia piratów – szepnęła. Gdzie? spytał Zdzisław. Nie widać, dworzec zasłania.
Zdzisław musiał co dzień prowadzić ciotkę na Promenade des Anglais, a potem czytać jej głośno, co go nudziło. Tajemnicza siła ciągnęła go do Monte-Carlo. Wreszcie zbuntował się i pewnego ranka oświadczył, że na śniadanie nie wróci, bo wybiera się na ryby. Poprosił o trochę pieniędzy. Łódką po morzu! Ja z tobą nie jadę! Wiedział, że ciotka boi się morza. Utopisz się albo zniszczysz ubranie. Tylko dobrze targuj się o łódkę, żeby było taniej. Ile chcesz pieniędzy? Pięćdziesiąt franków.
– Dwadzieści rubli! Dam ci trzydzieści franków.
Poszedł się przebrać zakłopotany, co ma włożyć do jaskini piratów. Pamiętał z jakiejś powieści, że wytworni eleganci już z rana wkładają smoking, ale nie miał smokinga. Wiedział, że frak o poranku nosi się tylko na bardzo ważne oficjalne wizyty. Pomyślał, że włoży czarny surdut. Nie mając odwagi by wejść od razu do Casino, trochę przed nim chodził. Po przedsionku spacerowało wiele zamyślonych osób. Zbliżył się do drzwi. – Proszę o kartę – powiedział, zatrzymując go, siwy pan z bródką. Po kartę na wstęp wypadło iść do biura policji po bilet. Tam spytano o paszport, który okazał.
W salach roili się ludzie, grupując się dookoła stołów. Słychać było terkotanie gałek rulety, suchy stuk grabi, ściągających pieniądze, brzęk złota i cichy szmer tłumu…
Gdy wrócił – o mało nie umarłam ze strachu – zawołała panna Faławska.
Tak długo łapałeś. A dużo?
Ze dwadzieścia sztuk.
A jakie są?
Złote. Wysypał na stół garść dwudziestofrankówek.
Zdzisiu! Zawołała. Byłeś w jaskini!
Byłem – powiedział cicho.
Zaczęła liczyć. Naliczyła pięćset franków…….
Dobrze. Schowam te pieniądze dla ciebie, gdybyś znów kiedyś chciał pojechać na ryby…
Nazajutrz poznaje Lady Parr. Tak samo nazywała się szósta żona Henryka VIII.
Była to panna mogąca mieć około trzydziestu lat, blondynka z gładko zaczesanymi włosami. Twarz jej długa i wązka zwracała na siebie uwagę ustami tak małemi, że dziwiło, jak mogła jeść, albo mówić, oraz dużemi porcelanowemi oczami, okrągłemi jak talerze, i pozbawionemi wszelkiego wyrazu. Wzrostu średniego, talię miała płaską. Zdawało się, że cała pełność, na jaką się zdobyć potrafił jej organizm, skupiła się w podbródku, który bardzo miękki, głęboko się fałdował, gdy tylko spuszczała głowę.
Bardzo dystyngowana osoba – powiedziała ciocia Maniusia, która pilnie ją studiowała.
– I dużo ma rasy. Zobacz tylko jej ręce. Co myślisz Zdzisiu – Nie brzmiało by to ładnie: Lady Arabella Burska?
Zdzisław uśmiechnął się i odparł: szkoda, że taka brzydka.
Maria Faławska oświadczyła, że testament, w którym zapisuje siostrzeńcowi całą fortunę, uzupełni o zwrot: Pod warunkiem, że poślubi Lady Arabellę Parr.