Przegląd Cyfrowej Biblioteki Narodowej Polona/Blog

Michał Dymitr Krajewski: „Woyciech Zdarzynski życie i przypadki swoie opisujący”. Odradzam


Imię autora daje mi prawo, abym nudził czytelnika – zaczyna swój tekst Krajewski. Z tak przyznanego sobie przywileju korzysta bez cienia skrupułów. Do nudy dochodzi trudność zrozumienia czytanych zdań: Produkt rozumu mego zjednał mi szacunek; czytałem go tym, których miarkowałem, że są lepiej uczeni. Nie dlatego, aby co w nim odmienić albo poprawić mogli, ale żeby się dziwili dowcipowi memu, który mię unosząc, jak strumień wezbrany, zaniósłby był na koniec do morza nieprzebytego słów skołatanych z myślami, gdyby mię to jedno nie wstrzymywało, iż trzeba kiedyżkolwiek zakończyć.

Bohater – narrator stale wspominający Arystotelesa – świeżo opuścił szkołę, nie jest jednak jasne czy jego maniera wyrażania się ma być szyderstwem z ówczesnych szkół, czy wynika z indywidualnej słabości umysłu. Zapalony chęcią, aby wyczyszczać język, chroniłem się usilnie wyrazów: papier, mur, sos, dach, ratusz, jarmark, dlatego, że nie były ojczyste.

Zdarzyński otrzymał znaczny spadek, wkrótce jednak zmienianie pojazdów (koniecznie londyńskiego wyrobu), strojów (wtedy szybko wychodzących z mody), kosztu drobiazgów – jak tabakierka złota z emalią (choć tabaki nie zażywał), sprzączek nowego fasonu, lasek, ostróg – naraziły go na wizyty kredytorów. Unikając ich, spotkał kolegę ze szkół, który szukał ruchu ustawicznego, kwadratury cyrkułu, lekarstwa powszechnego i kamienia filozoficznego, że zaś –jak mu powiadał – nie masz w Polszcze nagrody dla ludzi uczonych – postanowił puścić się w podróż balonem aerostatycznym dla szukania szczęścia, proponując Zdarzyńskiemu udział w tej wyprawie. Aeronauci wsiedli do łodzi, nie do kosza, i napełniając balon gazem po trzynastu minutach wznieśli się ku górze. Podczas podróży obaj zasnęli. Obudziła ich świeżość powietrza. Zdumiała delikatność trawy, wonność kwiecia i piękność drzew nieznajomego rodzaju. Uznali, że są na księżycu.

Wkrótce otoczyli ich mieszkańcy planety, nie znający polskiego ni łaciny. Mężczyźni tam nie używali kapot, kontuszów ani czapek. Uważali się za Sielan.

Już na początku opisu terytorium i obyczajów Sielan zaczynającego się na stronie czterdziestej siódmej (książka liczy ich sto osiemnaście) zasnąłem. Przy każdej kolejnej próbie lektury zaczynam gwałtownie ziewać.

Michał Dymitr Krajewski: „Woyciech Zdarzynski życie i przypadki swoie opisujący” w POLONIE