- Andrzej Dobosz stanowczo odradza. Antoni Nowosielski. Stepy, morze i góry. Szkice i wspomnienia z podróży
- Andrzej Dobosz doradza. Szkic towarzyskiego życia miasta Warszawy z drugiej połowy XIX stulecia przez L.P. (Leona Potockiego)
Andrzej Dobosz doradza. Wspomnienia z Wenecji, kolei żelaznej lipnicko-wiedeńskiej, Wiednia, Karpat Wadowickich i przelotu z Krakowa do Tatr Spiskich zebrał doktor prawa Ludwik Pietrusiński. Warszawa 1845
Każdy opis Wenecji wydaje się godny uwagi, niemałą jednak trudność stanowi język doktora Pietrusińskiego. Oto na placu św. Marka, stojąc przed wieżą św. Marka i opowiadając o przeznaczeniu jej przybudówek, powiada, że kalafiorem tych budynków jest loggia. Dla trudności dokładnego obejrzenia wszystkich rzeźb i obrazów w pałacach i świątyniach weneckich autor radzi, by spytać przewodnika, które z przedmiotów po roku 1805 Napoleon kazał wywieźć do Paryża. Wróciły one na miejsce po roku 1815. Upodobania Napoleona I wydają się Pietrusińskiemu dobrym przewodnikiem w kwestii gustu. Natomiast nasz autor jest niezmordowany w swych pomysłach słowotwórczych: mówiąc o drobnostkach dodaje wielkostki.
Wspaniały pałac Foscari niszczeje. Jeżeli grono kapitałów nie weźmie te arcydzieła pod boki…
Włoch wpatrzył się w obraz, spuścił wiadro źrenicy swojej w studnię myśli malarza, wyciągnął je na powrót szybkim krętem.
Słuchając przewodnika opowiadającego historię mijanych miejsc, myśli Pietrusiński, że kto się w przepaść dziejów zapuści za głęboko, ten zginął na wieki dla współwędrowników, dla teraźniejszości. Dzieje są to syreny, które przysłuchujących się usiłują zwabić w topiel świata zmarłego.
Jakkolwiek autor doskonale czuje się w Wenecji i chętnie przedłuża tam pobyt, sądzi, że już osiem dni może wystarczyć na zwiedzenie głównych osobliwości. Pierwszego dnia jest to wyłącznie przechadzka piesza, bez użycia gondoli, zaczęta na placu św. Marka.
Z Wenecji Pietrusiński odnajduje się w niemiecko-żydowsko-morawskim miasteczku Lipnik nad Beczwą.
Żelazny pędzel cisnął w niebo sylwetkę dymową: mrugnął na nas srebrzysty dzwięk ukochanego dzwonka: Skoczyłem w objęcia mięko wysłanej, eleganckiej karety, za którą cały chór długich karet i krytych wozów postępował i jedno gwizdnięcie uniosło nas z niemej gleby na parą oddychające powietrze, ku południowi, ku południowi!
Jeszcześmy się nie oswoili z szumem i świstem, i z szybkim przelotem najpiękniejszych krajobrazów, kiedy karawana nasza stanęła przed miastem Przirów, „Prerau”.
Wysiedliśmy na moment.
Wyobraź sobie 19 powozów i wozów, bez koni, jak dziatwa, jeden przypięty do drugiego. A na czele ich: nosorożec, sypiący iskry. Z czoła błyszczało jego imię „Meteor”. Z tyłu miał wyzłoconą metrykę, że był z Filadelfii.
Przirów dawniej nie znany, stoi teraz na samem rozdrożu trzech kolei żelaznych: do Wiednia, do Bochni, do Ołomuńca.
W powozie, w którym siedziałem, było kilku bogatych cudzoziemców i cudzoziemek jadących do wiedeńskiego Baden, urzędnik administracji wojskowej z córką, dwu profesorów Pijarów.
Nie chciało się wierzyć rzeczywistości, jednak to nie szybkość jest dla nas tak nową, to jednostajność ruchu, jednostajność lekkiego unoszenia się nad ziemią, bez szturknięć, uderzeń. Teraz mając jakiś interes zamiast pisać do Wiednia, czekać odpowiedzi, znów odpisywać, Moraczyk wsiada do „Meteora”, płaci 10 koron za miejsce trzeciej klasy lub 15 drugiej, a nawet 24 w pierwszej, leci tam osobiście.
Sąsiad opowiada Pietrasińskiemu, że teraz wyjeżdża i przyjeżdża do Wiednia 430 tysięcy osób rocznie. Przybywa też koleją przeszło 500 ekwipażów, pół miliona cetnarów.
Podaje przy okazji rozkład jazdy parowozów z Lipnika do Przirowa:
1/ Trzy na szóstą z rana. 2/ O pół do drugiej po południu.
Za przewóz zwierząt żywych płaci się 30 koron.
Podróżni powinni znajdować się na stacji 15 minut przed godziną odjazdu. Za pierwszym dzwonkiem powinni zająć miejsca w tej klasie powozów, która na karcie jest zaznaczona i nie wolno im wsiadać do innych. W powozach pierwszej klasy nie wolno palić tytoniu, w innych jeśli żaden z podróżnych temu się nie sprzeciwia. Podróżni nie powinni się z powozu wychylać ani opierać o drzwi.
Ku zdziwieniu, a nawet niezadowoleniu czytelników Pietrusiński czuje się znacznie lepiej w Wiedniu niż w Wenecji. Jest tu bardzo zadomowiony. Cieszy go dająca się słyszeć na każdym kroku muzyka. Nie jest to jednak Mozart, ale walce Lannera i Johanna Straussa, do tego tarabany, czyli rodzaj dawnych bębnów przechodzących często oddziałów wojskowych, grające katarynki, arie Donizettiego wykonywane na trąbkach i waltorniach przez ulicznych grajków.
Wiedeń jest przede wszystkim miejscem wielkich hurtowych targów od siana, sarn tyrolskich, hreczki czerwonoruskiej, zboża i bydła, soli wielickiej, metali i płócien czeskich, jedwabiów włoskich – wszelka obfitość przynosi tu złoto. Po udanych transakcjach ich uczestnicy obficie jedzą i piją wino, którego nigdy tu nie zabraknie. Pietrusiński po kilku dniach przerwy chciał zajrzeć do gazety, by wiedzieć, co się dzieje w świecie. Okazało się to niemożliwe.
W Paryżu, w Londynie polityka, spory stronnictw zajmują wszystkie umysły, wzburzają namiętności, kwaszą humor, płoszą poezję życia, trują miłość i jej wczasy zefirowe…
Tutaj tylko Die Wiener Algemaine Theater Zeitung Adolfa Bäurle – odbijający trzy tysiące egzemplarzy, Wiener Zeitschrift Fur Kinst, Litteratur, Theater und Mode Journal de la Litterature etrangere, i der Humorist żyją prawie wyłącznie dla zabaw, teatru, romansów i śmiechu. Do tego ogłoszenia: Mydło i książki, Nóty, Szuwax, Świece, Wino i Gorsety, Bale, wszystko razem.
Bardzo często Pietrusiński przepisuje duże, nawet dwustustronicowe fragmenty nieco starszego od siebie Jana Nepomucena Kamińskiego, sprawnego rymotwórcy, ale lichego poety.
W dalszej części autor wyrusza z Warszawy mieszczącą 16 osób karetą pocztową na linii utrzymywanej przez warszawskiego bankiera i przedsiębiorcę, Piotra Steinkellera, w stronę Krakowa. Steinkelerka, za opłatą 75 złotych od osoby, wyrusza z Warszawy o pół do jedenastej rano, obiaduje w Grójcu, pije herbatę w Radomiu, wieczerza w Szydłowcu. Nazajutrz po kawie w Chęcinach, po południu dojeżdża do granicy między Królestwem a Galicją.
Mieszkańców Wadowic i okolic uważa jeszcze za Mazurów. Dopiero dalej, gdy zaczynają się większe góry, czapka czworograniasta zamienia się w kapelusz okrągły. Kożuch jest zastąpiony przez tabaczkową sukmanę, spodnie białe, wełniane, obcisłe ściągają się rzemykiem a bóty z podkówkami wyręcza chodak ze skóry lub kory, noszący nazwę kierpców. Górale polscy zamieszkują Nowy Sącz, Piwniczną, Bukowinę, Zakopane, Kościelisko. W środku Żywiec, Nowy Targ, Krościenko i Stary Sącz.
Pietrusiński jest urzeczony zarówno przyrodą, jak i mieszkańcami. Lud w ogólności piękny, rosły; chłopaki jak świece, proste, włosy, masłem wysmarowane, na czole na dwoje rozdzielone, na szyję w kędziorach spadające. Szyja nie zna chustki ale dużą mosiężną lub szklanną spinkę w bielutkiej koszuli. Na barkach koszula wyszywana czerwonym lub niebieskim w kraty i kółka, pas rzemienny szeroki na parę cali.
Góralki różnych okolic słynne są z piękności. Wszystko się tu zbiega, aby rozwinąć i podwyższyć ich czerstwość i wdzięki. Świeże, wichrami i burzami czyszczone, w lecie wyziewem ziół i lasów wyperfumowane powietrze – ruch ustawiczny z góry na dół, z dołu na górę, przez kładki i wbród przez potoki, pożywieni, którem do lat 2 jest pierś matczyna, a potem najjędrniejsze mleko owcze i krowie, żętyca, serki, masło i grule (kartofle), a przede wszystkim nieznane za górami pstrągi, napój którym jest woda górska, pożywna, pełna mocy, siły, życia. W Góralkach zdaje jakaś świetna przeszłość. Może są to zachowane w górach resztki tych praw, tego łagodnego rozwinięcia umysłu, które stanowi włościańskiemu przyświecały za dawnych czasów.
W tych okolicach pszenicy nawet nie sieją, rzadko gdzie żyto. Jedynie owies i kartofle rosną tu jak na drożdżach. Tutejsi żyją ziemniakami, pstrągami, mlekiem, masłem i baraniną. Chleba powszedniego nieznają.
Górale nadzwyczaj są zdolni, że co przyznają obcy, którzy próbowali zakładać jakiś zakład przemysłowy. Było jednak takich niewielu. Stąd może nie nędza, ale niezamożność jest tu powszechna. Rozwój przemysłu jest pierwszą potrzebą. Natomiast Górale mieszkają dobrze. Wiele ich chat mogłoby uchodzić za dwory na równinach. Mają szczególny talent do ciesiołki. Od zrąbania drzew w lesie do obróbki, ustawienia ścian na kamiennej podmurówce, pokrycia dachem, otoczenia ogródkiem. Sporządzania prostych, lecz wygodnych sprzętów do wnętrza – wszystko robią sami.
◊◊◊
Digitalizację materiałów bibliotecznych w ramach projektu „Patrimonium – zabytki piśmiennictwa” dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego.
◊◊◊