- Dyscyplina i biologia. Władza nad populacją w dokumentach życia społecznego 1914–1918
- Lata 40. minionego wieku w afiszach i fotografii
Celina z Treterów Dominikowska (ur. po 1830, zm. 1908) nie jest postacią szczególnie znaną. I nigdy nią nie była. Jednak ta żwawa galicyjska panienka (a po kilkudziesięciu latach żwawa galicyjska staruszka) zostawiła po sobie ujmujące dzieła: pamiętnikarskie, literackie, muzyczne oraz liczne rysunki i akwarele. Bądźmy szczerzy: Treterówna nie miała wielkiego talentu – ot, potrafiła może nieco więcej niż każda panna z dobrego domu. Była za to wnikliwą, energiczną i niepozbawioną dowcipu obserwatorką, dzięki czemu zostawiła nam znakomite źródła odzwierciedlające codzienne życie i mentalność ludzi XIX wieku.
Do świata młodej Treterówny wejść łatwo – wystarczy sięgnąć po jej tworzony z figlarnym dystansem rysunkowy pamiętnik Życie młodej dziewczyny, w którym pod rokiem 1846 koteczki Szczebiotka i Bianka podpisano „mes premiers amours!” („moje pierwsze miłości!), czy po inny sztambuch, w którym znajdziemy powklejane święte obrazki, humorystyczne grafiki, akademickie wprawki i skrupulatnie podpisywane landszafty.
Ustatkowawszy się w małżeństwie, już jako Dominikowska, nadal rysowała i malowała scenki wzięte z życia, zwykle je opisując, choćby enigmatycznym „Help your self”. Z wiekiem zaś jej warsztat znacznie się poprawiał i taki portret Przybyszewskiego sygnowany zamaszystym „Celina’899” (autorka była już pod siedemdziesiątkę!) jest już dziełkiem naprawdę niezłym.
Choć Dominikowska osiadła na prowincji, nie miała najwyraźniej kompleksów – z „Gazety Lwowskiej” z 14 lutego 1866 roku dowiadujemy się, że jej witraż jedzie na Wystawę Światową do Paryża wraz z obrazami Tepy i likierami Baczewskiego. Choć witraż raczej nie był arcydziełem i bliżej mu było do gazetki szkolnej niż Sainte-Chapelle, to katalog L’Exposition universelle de 1867 illustrée umieścił jego podobiznę oraz objaśnienie nieco naciąganej mesjanistycznej kompozycji. Mignięcie na Expo pozwoliło Dominikowskiej doczekać się krótkiej wzmianki w „Tygodniku Mód”, który przedstawił ją raczej jako lokalną ciekawostkę i coś na kształt ludowej artystki. Sama Celina poświęciła się zaś pracy – zarówno literackiej i plastycznej, jak i na gospodarstwie, gromadzeniu pamiątek historycznych, komponowaniu laurek, prowadzeniu korespondencji i pamiętników. Czasem napotkać możemy ją w prasie – np. z „Gazety Narodowej” z 1873 roku dowiadujemy się, że ma na sumieniu psa pani Białobrzeskiej, który pokąsał jej syna – ale rozgłosu z czasów Wystawy Światowej już nie powtórzyła.
Wśród rysunków i akwarel Dominikowskiej znajdujemy jeden wyjątkowy obiekt: to plansza do gry, przechowywana obecnie w dwóch częściach w zbiorach ikonograficznych Biblioteki Narodowej (R.12826/II i R.12827/II). Plansza podzielona jest na 64 pola zdobione akwarelami. Od razu można rozpoznać na nich postacie historyczne (Sobieski, Kościuszko), heraldykę, miejsca (np. Kolumna Zygmunta i Wawel), sceny z legend (smok wawelski, gniazdo białych orłów). Całość jednak, pełna alegorycznych kompozycji i symboli oraz pozbawiona jakiejkolwiek instrukcji, pozostaje enigmatyczna. Po układzie pól możemy się spodziewać, że plansza Dominikowskiej służyła do gry opartej na dziejach Polski, choć skonstruowanej podobnie do hazardowej gry w gąskę.
Na szczęście instrukcję znamy skądinąd. Plansza nie jest bowiem oryginalnym dziełem Celiny, tylko kopią gry Klementyny Hoffmanowej (1798-1845) wydanej po raz pierwszy ok. 1830 roku (co potwierdza reklama z „Dziennika dla Dzieci”) jako Assarmot – zabawa historyczna ułożona dla dzieci przez autorkę „Pamiątki po dobrej matce”. Gra ta musiała być niezwykle popularna, skoro wznawiano ją przynajmniej do lat sześćdziesiątych XIX wieku, w Polonie można znaleźć egzemplarze wydane długo po śmierci Hoffmanowej, z 1850, 1852 i z 1861 – najpóźniejsze, ale i najważniejsze, bo z zachowaną oryginalną planszą.
Od razu widać podobieństwo między Assarmotem a planszą Dominikowskiej, a na jaw wychodzą artystyczne niedociągnięcia tej ostatniej. Z instrukcji dowiadujemy się nie tylko, jak grać (nie jest to bardziej skomplikowane od gier typu „Magia i miecz”), ale zostajemy też wprowadzeni do wizji dziejów Polski, jaką Hoffmanowa starała się wtłoczyć młodym graczom. I to jest chyba najciekawsze w Assarmocie, u Hoffmanowej bowiem spotkała się dość anachroniczna (nawet z perspektywy owych czasów) wiedza historyczna, brak krytycznej refleksji, konieczność liczenia się z cenzurą, specyficzny dla niej guwernerski dydaktyzm i wreszcie spora doza lizusostwa wobec cara. Pola planszy rozpoczynają się od legendarnych postaci (Krak, Wanda, Popiel, Piast), a kończą na czasach autorce współczesnych – grę zamyka książę Józef Poniatowski i car Aleksander zakamuflowany pod przykrywką Kongresówki.
Co ciekawe, gra ukazuje się pierwszy raz tuż przed wybuchem powstania listopadowego, a wydania Assarmota z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych (w tym również krakowskie, którym nie groziła zbytnia cenzura) nadal kończą się pochwałą Aleksandra i nie wspominają o wydarzeniach późniejszych.
Dominikowska, choć z pewnością była indoktrynowana w młodości Pamiątką po dobrej matce, nie ulega Hoffmanowej i na ostatnim polu przedstawia zadumanego rannego żołnierza, ułańską lancę i kosę na sztorc oparte o ruiny, wreszcie białego orła na sztandarze i anioła wskazującego otoczony gwiazdami napis „kiedyś”. Ta scenka, choć naiwna, jest zdecydowanie odważniejsza od finału Assarmota, gdzie po prostu widzimy mapę Królestwa.
Skąd jednak nazwa samej gry i postać patriarchalnego starca z kosturem tak u Hoffmanowej, jak u Dominikowskiej. Prawidła gry objaśniają ją następująco:
Tu wkraczamy na grząski teren historiograficznych fantazji, których wiekowy mechanizm jest dziś częściowo odpowiedzialny za wielkolechickie brednie. Assarmot, poprzez Sema potomek Noego (z poszerzonej genealogii biblijnej Księgi Rodzaju), jako praszczur Sarmatów i Polaków został wprowadzony przez Stanisława Sarnickiego w Annales… (1587) oraz wcześniejszej Annalium synopsis (1582), gdzie na karcie tytułowe figuruje nawet nonszalancko jako „conditor Sarmaticorum populorum”.
Pomysł z Assarmotem i semickim pochodzeniem Sarmatów nie był w smak Marcinowi Bielskiemu, który (choć może być to również wtręt jego syna Joachima) w wydanej pośmiertnie Kronice polskiej (1597) argumentuje za pochodzeniem Polaków od drugiego z synów Noego, Jafeta, i rozprawia się uczenie z propozycją Sarnickiego:
Wybaczmy od razu szesnastowiecznym historykom tak pokrętne przypisywanie pochodzenia ludów, jest ono bowiem efektem nadmiernej erudycji – wszak już Wergiliusz dodawał Rzymianom trojańskie korzenie, co w średniowieczu podchwycili w swej założycielskiej legendzie Francuzi. Z kolei przypisywanie sobie starotestamentalnych rodowodów było utrwaloną praktyką zaskakująco długo i jeszcze dla Mickiewicza są one żywym symbolem szlacheckiego intelektualnego zapyzienia.
Mit Assarmota na dobre został podkopany przez krytyczną szkołę historyczną przełomu XVIII i XIX wieku. Łukasz Gołębiowski pisze, że Sarnicki historię tworzy z „wywodów etymologicznych częstokroć śmiesznych i nakręconego autorów starożytnych wykładu”, a kilkadziesiąt lat później Lesław Łukaszewicz podsumowuje: „opowiadania Sarnickiego […] za marzenia uważać należy”.
Wysiłki historyków chcących pogrzebać Assarmota zostały jednak zniweczone w początku XIX wieku przez prorosyjskie działania Czartoryskich. Dla realizacji tzw. planu puławskiego, czyli inicjatywy księcia Adama Jerzego Czartoryskiego z 1805 roku, by utworzyć skromne państwo polskie pod carskim berłem, ten potomek Sema był idealną symboliczną figurą. Związany z Czartoryskimi kanonik Jan Paweł Woronicz na fali książęcych planów ułożył wierszydło zatytułowane Assarmot, syn Jektana, praprawnuk Sema, praszczur Noego, narodów sarmackich patriarcha, przyszłym pokoleniom w duchu wieszczym błogosławi, w którym w niesmacznych strofach plótł proto-panslawistyczne wizje braterstwa potomków Assarmota. Plan puławski jednak się nie powiódł, przyszedł czas Napoleona i Księstwa Warszawskiego, niefortunny dla Czartoryskiego i łaskawszy dla oportunisty Woronicza. Po klęsce cesarza szczęście uśmiechnęło się jednak do obydwu. W Królestwie Polskim Czartoryski wrócił do polityki, a Woronicz z rosyjskiej łaski został kolejno: biskupem, arcybiskupem, a w końcu prymasem, który dostąpił zaszczytu podania polskiej korony carowi Mikołajowi. Obu piewców Assarmota dobrze podsumowuje wygłoszona przez Czartoryskiego pośmiertna Pochwała Jana Pawła Woronicza (notabene przedrukowująca Assarmota, syna Jektana…) z 1830 roku. W niej prymas-wierszokleta zostaje nazwany z Macphersonowska „bardem”, a nawet „wieszczem” i „prorokiem”, Romanowowie stają się zaś „wielkomyślnymi i wielkodusznymi ojcami i opiekunami narodu”…
Ten intelektualny klimat Kongresówki oznaczał coming-back Assarmota. Nikczemne rymy Woronicza zaczęły pojawiać się na łamach prasy i prawdopodobnie właśnie dzięki nim Hoffmanowa (która dość dobrze znała się z biskupem) poznała legendę praszczura Sarmatów. Wyjaśnia to też nieco zaskakujący z dzisiejszej perspektywy finał gry z carem jako „wskrzesicielem Polaków”.
Dalsze losy gry są zaskakujące, była bowiem wciąż wydawana przez kilkadziesiąt kolejnych lat. Świadczy o tym nie tylko kopia Dominikowskiej i zachowane egzemplarze gry Hoffmanowej, ale także reklamy i wzmianki w prasie, choć w 1862 roku pisano, że jest „mniej upowszechniona” wśród dzieci niż mniej wymagająca, a bardziej hazardowa gra w loteryjkę. Jednocześnie zanika pierwotny kontekst i wymowa Assarmota… Woronicza: odnajdujemy go na przykład w śpiewniczku powstańców styczniowych obok piosenki „polskich bandytów” (sic!), którzy chętnie „palnęliby” do cara porównanego do zwierzyny łownej.
W latach osiemdziesiątych XIX wieku pojawiły się już głosy, że z punktu widzenia pedagogiki gra Hoffmanowej jest przestarzała i „opiera się na pierwiastku dogmatycznym” (czemu trudno zaprzeczyć). Wkrótce okazało się jednak, że jej mechanika jest na tyle sprawdzona, by merytorycznie zaktualizowana znów mogła wrócić do obiegu. W grudniu 1903 roku w „Małym Światku” pojawia się przedświąteczna reklama Piasta.
„Dziś już wiemy, że Polacy nie pochodzą od bajecznego Assarmotu” napisano dzieciom explicite dopiero w XX wieku, choć historycy sto lat wcześniej starali się skruszyć tego niefortunnego prototurbosłowiańskiego bałwana. Udało się to z trudem i dzięki wsparciu znakomitych szyderców – pod koniec stulecia dziewiętnastego Assarmot pojawiał się już w mało poważnym kontekście, choćby w błyskotliwej humoresce Jana Lama Syn Sławy, w której satyryk, posługując się archaicznymi i anachronicznymi zarazem protoplastami narodów, obśmiewa nie tylko dawne etnogenezy, ale też ówczesnych archeologów i entuzjastów indoeuropeistyki.
Piast (dostępny w wydaniach z 1904 i 1909 roku) to Assarmot po gruntownym liftingu. W centrum planszy widnieje mapa Rzeczpospolitej u szczytu potęgi. Nie ma słowa o dobrym carze, jest za to o prześladowaniach pod zaborem rosyjskim i pruskim (gra wydana jest w końcu we Lwowie!). Pojawiają się: powstanie listopadowe i styczniowe, trzeci rozbiór, legiony, kongres wiedeński czy Targowica, którą reprezentuje skopiowana Puszcza z Lituanii Grottgera. Pozostałe pola oraz ich opisy zostały zaktualizowane zgodnie z ówczesnym stanem nauk historycznych, a wiele z nich brzmi niepokojąco podobnie do tekstów z całkiem współczesnych podręczników. Tym samym mnemotechniczna zabawa Hoffmanowej pozwalająca utrwalić burzliwe dzieje Polski aż do szczęśliwego objęcia tronu przez cara Aleksandra stała się zupełnie nowym narzędziem, zdecydowanie przydatnym w latach poprzedzających Wielką Wojnę i rok 1918.
80 lat jednej gry planszowej i jej przemian, od Assarmota Hoffmanowej serwującej dziatwie sinusoidalną wizję polskich dziejów zakończonych szczęśliwie w ramionach batiuszki Aleksandra, przez nonkonformistyczną kopię Celiny Dominikowskiej, aż po powstającego w zupełnie innych okolicznościach Piasta, pokazują nie tylko zmienne, lepsze, gorsze i bardzo złe oblicza tzw. „edukacji historycznej”, ale dowodzą również dużej skuteczności i trwałości dydaktycznych metod opartych na choćby prostej rozrywce. Zabawa historyczna z 1830 roku, choć łatwo ją z dzisiejszej perspektywy skrytykować pod względem ideologicznym i merytorycznym, była niewątpliwie przełomem w ówczesnej surowej pedagogice i dała początek zupełnie nowemu gatunkowi edukacyjnych rozrywek.
◊◊◊
Artykuł powstał w ramach realizacji przez Bibliotekę Narodową projektu „Patrimonium – digitalizacja i udostępnienie polskiego dziedzictwa narodowego ze zbiorów Biblioteki Narodowej oraz Biblioteki Jagiellońskiej” współfinansowanego ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Programu Operacyjnego Polska Cyfrowa 2014-2020 oraz budżetu państwa.
◊◊◊
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.