- Spojrzenie na człowieka: fotografie Edwarda Hartwiga ze zbiorów Biblioteki Narodowej i Muzeum Warszawy
- Jan Bułhak, patron polskich fotografików
„Otwórz oczy…” – pejzaże fotograficzne Edwarda Hartwiga ze zbiorów Biblioteki Narodowej i Muzeum Warszawy
Czy na naturę i architekturę można patrzeć w podobny sposób? Czy to, na co patrzymy, można tak zunifikować, że to co przedstawione przestaje mieć znaczenie, a ważniejsza staje się forma? Czy nie ma wreszcie znaczenia to, na co patrzymy, ale jak patrzymy?
Spróbujmy zastanowić się nad tymi pytaniami w kontekście pejzaży Edwarda Hartwiga (1909–2003). Wejdźmy w swoistą grę z autorem zdjęć, podejmując próbę wniknięcia w jego sposób postrzegania przestrzeni.
Zestawione fotograficzne widoki natury i miasta pochodzą odpowiednio ze zbiorów Biblioteki Narodowej i Muzeum Warszawy. Zostały wybrane tak, by korespondowały ze sobą, dopowiadały się wzajemnie i pobudzały do analizy. Sam Hartwig chętnie stosował taki zabieg, komponując rozkładówki swoich najsłynniejszych albumów, jak Fotografika czy Tematy fotograficzne. Rezygnował wówczas nawet z podawania tytułów poszczególnych prac, by można było bez zbędnych zakłóceń odbierać obrazy tworzące dyptyki.
Edward Hartwig miał szczególne upodobanie do pejzażu, którego postrzeganie przeszło w jego twórczości wiele faz. Ewolucja sposobu patrzenia na przestrzeń jest u niego niezwykła. Warto zaznaczyć, że to właśnie krajobraz był tematem jego pierwszych fotografii wysyłanych na konkursy. Z powodu upodobania do fotografowania mgły przezywano go wówczas „mglarzem”. Początkowo Hartwig zachwycił się estetyką piktorializmu, impresjonizmuoraz podobnymi tendencjami w Wiedniu, gdzie kształcił się w latach 1935–1937. Widać to zwłaszcza w jego pierwszych pracach z lat 20. i 30. XX wieku, a w niektórych późniejszych fotografiach, nawet z lat 70. XX wieku, można odnaleźć tego dalekie echo. Hartwig wprowadza widza w pewną tajemnicę niemal nierealnego świata, a jednocześnie daje do zrozumienia, że on tę chwilę podpatrzył. Kontrastuje więc nierealne z realnym.
W Wiedniu Hartwig poznał najbardziej skomplikowane techniki szlachetne, oscylujące między fotografią a grafiką, jak przetłok, guma czy przetłok wielobarwny i, co ciekawe, ćwiczył się w nich właśnie na zdjęciach pejzażu. Pytany o wpływ Jana Bułhaka i jego fotografii ojczystej na swoją wczesną twórczość odpowiadał:
„Bułhak mi jakby podsuwał tematy, ale przekazy, sposób ujęcia były u mnie inne. Moje zdjęcia pejzażowe nie były bułhakowskie, one były… hartwigowskie. To był nawet pewien przełom w fotografii bułhakowskiej, że tu się gubiło półtony, że chodziło o sprawy wrażeniowe, podobne do grafiki …”.
O tym, jak ważne było dla Hartwiga przeżycie piękna natury, powiedział kiedyś w rozmowie z Anną Beatą Bohdziewicz. Przez dwa lata, od 1944 do 1946 roku, artysta przebywał w obozie pracy w Jogle. Zobaczył wówczas po raz pierwszy zorzę polarną:
„To było jak przedstawienie. Nigdy w życiu potem nie widziałem czegoś takiego, chociaż byłem w Finlandii, Szwecji czy Norwegii. Widok tych kolorów sprawił, że mimo ciężkich warunków człowiek wiedział, że życie jest piękne, że na świecie jest wspaniale, że można się tym cieszyć. I ja potem przez kilka dni mogłem nawet nie jeść, tak się tym widokiem nasyciłem”.
Pejzaż dla Hartwiga był więc przeżyciem niemal metafizycznym.
Hartwig stosunkowo dużo podróżował po kraju i za granicę. W pierwszych latach były to samotne wyprawy w bliskie rejony Lubelszczyzny. Dołączał też do wycieczek krajoznawczych PTTK w dalsze rejony Polski. Często wracał w ulubione miejsca, próbując spojrzeć na te same przestrzenie o różnych porach dnia, roku czy w różnym oświetleniu. Widać to zwłaszcza w bogatych zbiorach Muzeum Warszawy, gdzie można by się nawet pokusić o wytypowanie „powracających motywów” w jego twórczości osadzonej w Warszawie. Hartwig, początkowo związany z Lublinem, po wojnie zamieszkał w stolicy, którą z upodobaniem fotografował aż do śmierci w 2003 roku.
„Wiem, że najpiękniejszy nawet fotogram pejzażu, spoza strefy dobrze mi znajomej, z innego klimatu i odległej kultury nigdy nie będzie wynikiem takiego zżycia się z atmosferą i takiego zrozumienia, jakie mam dla krajobrazów najbliższych, zwłaszcza Lubelszczyzny i południowych części Polski, do których bezustannie powracam. Nie muszę zresztą wyjeżdżać w poszukiwaniu tematów. Gonią mnie one również w Warszawie, która stała się dla mnie od lat drugim miastem rodzinnym. Zaadaptowałem się tu. Patrzę na to miasto jak rodowity warszawiak. I tak je też fotografuję” – mówił Hartwig w jednym z wywiadów.
Efektem jego wnikliwego spojrzenia na stolicę była zorganizowana w 1970 roku w Kordegardzie wystawa „Kartki z albumu Warszawa”, na której pokazał nieoczywiste i oryginalne ujęcia miasta, znacznie odbiegające od zwyczajnych, dokumentacyjnych kadrów. Tymczasem dwa albumy wydane pod tym samym tytułem Warszawa, kolejno w 1974 i 1984 roku, były swego rodzaju kompromisem edytorskim z wydawnictwem. Żądano na przykład, żeby w pierwszym z nich nie było zbyt wielu fotografii kościołów albo, by zamieścić zdjęcie makiety Dworca Centralnego, co wypada nieco kuriozalnie. W efekcie albumy te nie stanowiły takiego przełomu jak legendarny już album Fotografika, miały charakter bardziej informacyjny, choć udało się Hartwigowi przemycić nieco artystycznych ujęć.
Twórczość Hartwiga jest wielowątkowa. Niezwykle ważne miejsce zajmuje w niej fotografia teatru, którą uprawiał jeszcze w Lublinie i z powodzeniem kontynuował w Warszawie, czego efektem był słynny album i wystawa Kulisy teatru. Jak sam przyznał, teatr miał wpływ na jego sposób patrzenia w ogóle, na ujęcia i środki wyrazu. Zdjęcie stawało się świadomie komponowaną sceną wyobraźni, w której autor oszczędnie dobierał środki. Hartwig mówił nawet wprost o odniesieniach do scenografii.
Patrzył na krajobraz w bardzo plastyczny sposób. Kadrując obraz z szerszej przestrzeni, wyjmował go niejako z rzeczywistości. Podkreślał w ten sposób dostrzeżone walory, na przykład niemal malarską abstrakcję lub graficzną monumentalność. Nieco „spłaszczał” obraz rezygnując z półtonów, co było spowodowane wpływem polskiej szkoły plakatu, która święciła wówczas największe sukcesy, oraz fascynacją plakatem japońskim.
Innym razem wprowadzał w świat niemal surrealistyczny, gdzie linie lub geometryczne kształty zastygły na chwilę w bezruchu, ale, w intuicji odbiorcy, gdzieś podskórnie rytmicznie pulsowały.
Hartwig, studiując pejzaż, poddawał go również wielorakim przekształceniom. Stosował cały wachlarz technik z pogranicza fotografii i grafiki, eksperymentował, zniekształcał, wybierał elementy, które odwracał, zwielokrotniał. Taki właśnie obraz, jak manifest, opatrzył tytułem Moje krajobrazy.
Jednocześnie w jednym z wywiadów powiedział: „Zawsze po okresie eksperymentów, po nowych próbach, wracam znów do natury, do pejzażu, który fotografuję bez żadnej recepty i tak jak go widzę w danej chwili, realistycznie czy impresyjnie. Nazwy nie grają tu roli. Bez fotografowania pejzażu nie mógłbym się obejść. Jest on nieodzowną częścią mojej fotografii”.
Wydany w 1960 roku album Fotografika, będący niejako artystycznym manifestem Hartwiga, skrywa odpowiedzi na postawione przez nas na początku pytania. Oko Hartwiga jest, jak to określił Zbigniew Dłubak, „łapczywe”. Nieustannie poszukuje obrazu w otaczającej rzeczywistości, nawet tej najbardziej błahej czy codziennej, i wynosi ją na wyższy poziom. Stawia na równi z dziełem sztuki, bez względu na treść, podkreśla plastyczność, każe się zachwycić, uśmiechnąć czy zadziwić. Jakby chciał nas zachęcić do uważnego patrzenia i otwartości, mówiąc: „Otwórz oczy…”.