Theatrum cometicum Stanisława Lubienieckiego jest tak niesamowitym obiektem, że w zasadzie w tym miejscu powinienem powiedzieć tylko: sprawdźcie, gdzie jest najbliższy egzemplarz (nie ma ich zbyt wiele), wyłączcie komputery i udajcie się na miejsce, aby zobaczyć i poczuć go samodzielnie.
Wydane w trzech częściach Theatrum jest jednym z tych dzieł, w wypadku których dopiero poznanie z autopsji uświadomić nam może, jak wielkim fałszem i oszustwem − mimo całej ich wspaniałości − są biblioteki cyfrowe w całej rozciągłości: począwszy od przedsięwzięć korporacyjnych, przez projekty realizowane przez książnice narodowe, a skończywszy na projektach lokalnych, związanych z miejscowymi bibliotekami i uczelniami. Żadna reprodukcja, format pliku, żaden opis nie jest w stanie oddać wrażenia, jakie robi egzemplarz Theatrum dostarczony do czytelni: oprawiane bardzo często w jeden tom trzy części tworzą monstrualnych rozmiarów cegłę liczącą sobie niemal półtora tysiąca stron formatu in folio (dotyczy to również egzemplarza dostępnego w Polonie). A ponieważ, z uwagi choćby na takie gargantuiczne rozmiary, musiały być też solidnie oprawione i osiągają przez to znaczną wagę, kłam należałoby zadać twierdzeniu, że w starych drukach siedzą tylko krótkowzroczne chuchra − ktoś przecież musi je z tych półek zdejmować, a i czytelnik musi sobie jakoś z takim tomiszczem poradzić.
Zawartość Theatrum to temat na osobną rozprawę, której w zasadzie nikt do tej pory jeszcze nie napisał. Dość w tym miejscu powiedzieć, że założeniem, jakie przyjął Lubieniecki, było stworzenie katalogu wszystkich komet, o których wspominały dostępne w połowie XVII wieku przekazy historyczne obejmujące okres od biblijnego potopu do roku 1665 oraz stworzenie dokumentacji dotyczącej komet pojawiających się w jego czasach. Przedsięwzięcie to nader ambitne, a może i nawet przekraczające możliwości poznawcze jednego człowieka, dlatego też na zadrukowanych gęsto wielkich stronach przesuwa się przed naszymi oczyma korowód wielkich przeszłych i żyjących w czasach Lubienieckiego umysłów. Tom ten, zwłaszcza w pierwszej części, jest wielkim sprawozdaniem na temat tego, co związanego z kometami wpłynęło do jego skrzynki kontaktowej. Lubieniecki, żeby stworzyć dzieło wiarygodne i oparte na jak największej ilości źródeł, zbudował korespondencyjną sieć, w której znaleźli się różni europejscy uczeni: sekretarz Royal Society Henry Oldenburg, szalony jezuita, wynalazca i znawca starożytności Atanazy Kircher oraz Jan Heweliusz − gdański astronom, badacz Księżyca i autor wydanej paręnaście lat wcześniej Kometografii. Przedrukowana wymiana listów i sprawozdań pomiędzy Lubienieckim i jego korespondentami stanowi znaczną część tekstu Theatrum. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że całość składa się na obraz ponadwyznaniowej republiki uczonych, której członkowie na co dzień nie zawsze darzyli się sympatią. Lubieniecki jako członek zboru ariańskiego mógł spodziewać się ostracyzmu ze względu na jego przekonania religijne, a tymczasem otrzymywał odpowiedzi na swoje listy zarówno od katolików, jak i od protestantów.
Czy Lubienieckiemu powiodła się realizacja tego zamysłu? I tak, i nie. Z jednej strony zgromadził ogromną ilość materiałów, które w jakimś stopniu uporządkował: pod tym względem Theatrum cometicum jest dziełem imponującym i spełnia swoją funkcję, zwłaszcza w odniesieniu do opisów komet siedemnastowiecznych, znajdujących się w pierwszej części dzieła (która, nawiasem mówiąc, została wydana jako druga w kolejności). Mamy dzięki temu wgląd do nowożytnych procedur badawczych i protokołów współpracy pomiędzy oddalonymi od siebie o wiele dni podróży uczonymi. Jednocześnie Theatrum jest dziełem pękniętym, świadectwem rozpaczliwej może nawet próby pogodzenia różnych ambicji intelektualnych i jednocześnie pomnikiem erudycyjnego, encyklopedycznego ducha epoki (o ile coś takiego jak duch epoki istnieje). Jest tak dlatego, że pars posterior rozprawy nie jest wyłącznie metodyczną próbą rekonstrukcji wszystkich wystąpień zamarzniętych brył lodu na ziemskim nieboskłonie, ale jest także zapisem przedsięwzięcia, którego celem była synchronizacja ze sobą dwóch porządków: astronomicznego − z kometami i ich wędrówkami po sferze niebieskiej, oraz ziemskiego, na który złożyły się wydarzenia z dziejów różnych cywilizacji.
Lubienieckim, który był również historykiem, autorem nieco mniej monumentalnego pod względem rozmiarów, ale równie ważnego dzieła Historia reformationis Polonicae, musiały targać sprzeczne pragnienia: z jednej strony chciał stworzyć dzieło astronomiczne, z drugiej strony nie mógł powstrzymać się przed wykorzystaniem wiedzy o kometach na gruncie historii. To, czym w ostateczności stała się część druga Theatrum, można określić mianem rozprawy kryptochronologicznej: tekstu, w którym badania astronomiczne nad kometami dostarczają argumentów za takim a nie innym datowaniem wydarzeń w dziejach ludzkości. Widać to w cytowanej przez niego literaturze, na którą składają się w dużej mierze dzieła kluczowych nowożytnych chronografów, takich jak Joseph Juste Scaliger, Gilbert Génébrard czy Sethus Calvisius. Zapowiada to zresztą już sama karta tytułowa, na której całość Theatrum została określona jako „dzieło matematyczne, fizyczne, historyczne, polityczne, teologiczne, etyczne, ekonomiczne i chronologiczne”.
Chronologia, zarówno biblijna, jak i porównawcza, była zagadnieniem, które przyprawiało nowożytnych uczonych o ból głowy, a dzieje tej dyscypliny oraz sposoby kreślenia „kartografii czasu” (pożyczam określenie od Daniela Rosenberga i Anthony’ego Graftona) stanowią materiał na jeszcze dłuższą i bardziej złożoną opowieść niż Theatrum Lubienieckiego. Dzieło to zasługuje na uwagę jednak nie tylko ze względu na włożony w jego powstanie gigantyczny wysiłek barokowego umysłu, ale także z uwagi na arcyciekawą oprawę graficzną, na którą składają się 84 niezwykle bogate grafiki. Pomiędzy kartami Theatrum znajdziemy rozkładane plansze, na których zamieszczone zostały ryciny przedstawiające przebiegi wybranych komet na nieboskłonie. Lubieniecki wydał swoje opus magnum w Amsterdamie, przebywając już na emigracji, którą wymusiła uchwała polskiego sejmu z 1658 roku, a jego wydawca zatroszczył się o świetnych wykonawców. Grafiki są dosyć zróżnicowane stylistycznie, oscylują między bogactwem elementów graniczącym z nieczytelnością (G. Gerardi) a delikatną, przywodzącą momentami na myśl secesjonistów kreską wydobywającą jedynie podstawowe rysy (Gerritsz). Za każdym razem na tych kilkudziesięciu rycinach mamy przedstawione położenie i wędrówkę danej − historycznej lub współczesnej Lubienieckiemu − komety na nieboskłonie. Pomimo tego, że w pierwszym momencie uwagę czytelnika przykuwają przede wszystkim figuratywne przedstawienia obiektów i postaci, od których gwiazdozbiory wzięły swoje nazwy, znaleźć w nich można całą masę astronomicznych detali, takich jak chociażby jasność i wielkość gwiazd czy przebieg linii ekliptyki.
I raz jeszcze, również w warstwie graficzej Theatrum zbiegają się wszystkie zamysły, jakie przyświecały Lubienieckiemu w trakcie pracy. Wystarczy uważnie się przyjrzeć rycinie znajdującej się pomiędzy stronami 38 i 39 tomu II. Oko stopniowo przyzwyczaja się do tej iście surrealistycznej kolekcji składającej się między innymi z żaglowca, krzyża, kameleona, lwa, niedźwiedzia i odwróconego do góry nogami pegaza − nie ułatwiają tego nagromadzone pieczołowicie gwiazdki, spod których wystaje czasami trudno czytelny fragment figuralnego przedstawienia gwiazdozbioru. Gdy już zaczyna nam się wydawać, że wiemy o co chodzi, zauważamy kilkadziesiąt komet zaplątanych pomiędzy mrowiem gwiazd, na których ogonach zapisane zostały daty ich pojawienia się na niebie; wszystkie można było zaobserwować już w naszej erze (stąd przy każdej dacie rocznej oznaczenie A.C. = annum Christi). Czemu może służyć taka poglądowa grafika, jeśli nie jest wyłącznie (nawet nie wiemy, czy sowicie opłaconym przez wydawcę) popisem wyobraźni i kunsztu wykonawcy? Skoro Lubieniecki popełnił dzieło kryptochronologiczne, spróbujmy odczytać tę rozkładówkę tak, jakby była osią czasu. To, co dla Lubienieckiego było „historią powszechną” komet, w połączeniu z tekstem staje się „historią powszechną” i komet, i ludzi − czyli prawie wszystkiego. Warto wreszcie zauważyć, że jest to chyba jedna z bardziej ekstrawaganckich osi czasu, jakie kiedykolwiek powstały: bo co można zrobić z takim przedstawieniem dziejów, w którym połączenie poszczególnych punktów daje wielki, niedający się rozplątać supeł?
Lubieniecki żył w czasach, kiedy przekonanie o magicznym oddziaływaniu komet odchodziło powoli do przeszłości (choć w pamiętnych pierwszych zdaniach Ogniem i mieczem Sienkiewicz zakładał, że dla jego bohaterów kometa z roku 1647, pospołu z szarańczą i zaćmieniem słońca, mogła jeszcze „zwiastować jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia”). Odchodząc od jednego holistycznego sposobu myślenia, w którym zjawiska z jednego porządku mają wpływ na fenomeny z drugiego, zaplątał się w inną metodę, w świetle której zjawiska kosmiczne i historyczne służą sobie wzajemnie jako punkty odniesienia. Pięknym pomnikiem starań o odnalezienie powiązań pomiędzy tymi dwiema sferami jest właśnie Theatrum cometicum.
W tekście wykorzystane zostały wyniki badań sfinansowanych ze środków Narodowego Centrum Nauki przyznanych w ramach finansowania stażu po uzyskaniu stopnia naukowego doktora na podstawie decyzji numer DEC-2013/08/S/HS3/00192 (Chronologia i kalendarze w kulturze umysłowej Europy Środkowo-Wschodniej, 1400–1700).
W teatrze kosmicznej i ludzkiej historii by Michał Choptiany is licensed under a Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe License.