Przegląd Cyfrowej Biblioteki Narodowej Polona/Blog

Andrzej Dobosz odradza. Bruno Winawer. „Literaturę trzeba przewietrzyć”


Bruno Winawer, fizyk z wykształcenia, autor bardzo licznych komedii i skeczów, zarówno teatralnych jak kinowych, do 1939 roku niezmiernie popularnych, po wojnie całkowicie zapomnianych. Zajmował się również przekładami i adaptacjami. Wraz z Antonim Słonimskim i Julianem Tuwimem był autorem Szopki Pikadora  wystawionej w cukierni „Ziemiańska” w 1923 roku. Jego felietony oraz książki: Jeszcze o Einsteinie. Teoria względności z lotu ptaka (Składnica Pomocy Szkolnych, 1924), Trzysta miljonów koni (1930), Turnieje maszyn (Rój, 1930), Bohater mechaniczny (Rój, 1931)dotyczyły nauki i techniki.

W latach 1960–1972 przyznawana była przez redakcję „Kuriera Polskiego”nagroda jego imienia za prace popularyzatorskie z zakresu nauk matematyczno-przyrodniczych i techniki.

W dwudziestu trzech felietonach tego tomiku zadowolony ze swego powodzenia znęca się nad konkurentami. Na wszelki wypadek zmienia jednak ich nazwiska: Adam Odyńdź, Stefan Bowryja, Julian Czemuś, Ryszard Nietrzeba, Jan Ganiaj, Katarzyna Wypisz, Balbina Ratuj, Roman Rymnęłło, Stefan Apendyc, Ignacy Tumor, Amelia Hornówka, Integrałówna, Pitagorski, Szwamdryber, Kalesoński.

Kilkanaście lat później Jan Parandowski w Alchemii słowa zauważył, że autorzy nadający swym postaciom dziwaczne, nieprawdopodobne nazwiska należą do kategorii dość lichych pisarzy.

Uskarża się Winawer za wydawcami krajowymi i zagranicznymi, że czytelnik jest coraz rzadszy, rzadszy niż żubr w puszczy, znika po prostu jak bizon i niektóre wieloryby. Dołącza się do tych, którzy oskarżają radio, kino, gramofon, cywilizację mechaniczną. Kiedyś literat mieszkał na poddaszu, siedział na taborecie przy zaplamionym stole i maczał pióro w starym kałamarzu.

Dziś wybiera się w podróż do Bieguna, samolotem leci nad lądami i oceanami. Roztargniony profesor z powieści, komedii scenicznych i operetek porzuca fotel pod piecem, pantofle, domowe ognisko, zapakował mikroskop w futerał, walczy ze śpiączką nad jeziorem Victoria-Nyanza, rozbija piorunami szczyty gór, bada promienie kosmiczne w Alpach. Czasem wylatuje do stratosfery w aluminiowej kuli i w trochę za szerokim kołnierzyku.

Poeta liryczny o krótkim wzroku, słabym żołądku, stara się jednak. Zimą jedzie na narty, spadając na zakrętach. Latem próbuje pływać i gra w tenisa. I tak wypełnia treścią swe cienkie tomiki. Powieściopisarz musi towarzyszyć swej postaci na trasie Warszawa–Wyspa Niedźwiedzia i w okolicach Cieśniny Beringa.

Powieściopisarz, chcąc naśladować swych dawnych kolegów, musi się starać o paszport i kwalifikacje na wyjazd, choć na jego także koszt obwożą po świecie piłkarzy nożnych i ręcznych, tenisistów, narciarzy, skoczków, bokserów, pływaków, ekonomistów.

Nie umiem napisać scenariusza filmowego, bo nie wiem, jak jest w Wiedniu, w Paryżu, w Hiszpanii, na statku transatlantyckim. Czy to prawda, że w Amsterdamie ludzie wyprowadzają się z mieszkania przez okno, bo schody są za wąskie?

Wiem o świecie mniej od komiwojażera, konduktora kolejowego. Piszemy o Wschodzie, o Zachodzie, o Londynie, Ameryce, Japonii – jak Mniszkówna o arystokracji. Na niewidzianego. Nie znam doków, pól diamentowych, obserwatoriów, Gandhiego, wytwórni filmowych w Hollywood, wystawy w Chicago, murzynów z Haarlemu, komory celnej w porcie nowojorskim, drapaczy nieba, gangsterów ani chińskich bandytów.

Chce się też naszemu autorowi opowiadać, czego musi doświadczyć pisarz, by nie zawieść zaufania odbiorców. W jednej z jego dawniejszych sztuk jest scenka, w której bohaterowi przynoszą z miasta ubranie w walizce. Musi się przebrać szybko za parawanem, prowadząc z kimś w tym pokoju głośną rozmowę. Jak długo ma mówić. Winawer dodaje, że mieszkał wtedy w skromnym pokoiku umeblowanym. Nastawiał chronometr, zdejmował własne spodnie, cały czas mówiąc, wkładał je znowu i zatrzymywał chronometr.

Bruno Winawer. „Literaturę trzeba przewietrzyć” w POLONIE